GAZ DO DECHY. Joe Hill
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу GAZ DO DECHY - Joe Hill страница 15
Wylądowała drzwiami kierowcy do góry ponad dwadzieścia metrów od słupa ognia, który był kiedyś jej ładunkiem. Zanim znieruchomiała, Vince wracał już po własnych śladach. Widział kierowcę, który próbował się wydostać przez powykrzywiane okno. Obrócił się do niego twarzą, a raczej zakrwawioną maską zamiast twarzy. Wygramolił się do połowy, po czym wpadł z powrotem do środka. Jedna opalona ręka – ta, na której miał tatuaż – sterczała w górę niczym peryskop łodzi podwodnej. Dłoń zwisała bezwładnie na nadgarstku.
Vince zatrzymał się zdyszany przy motocyklu Lemmy’ego. Przez chwilę myślał, że zemdleje, ale pochylił się, oparł dłonie na kolanach i wkrótce poczuł się lepiej.
– Dopadłeś go, kapitanie – rzucił Lemmy głosem zdławionym z emocji.
– Lepiej się upewnijmy – powiedział Vince, chociaż sztywna jak peryskop ręka i bezwładna dłoń zwisająca na szczycie sugerowały, że będzie to formalność.
– Czemu nie? – odrzekł Lemmy. – I tak muszę się odlać.
– Nie będziesz na niego szczał, nieważne, czy żyje, czy nie – ostrzegł Vince.
Rozległ się ryk nadjeżdżającego motocykla i Race zatrzymał harleya z efektownym poślizgiem, po czym zgasił silnik i zsiadł z maszyny. Jego twarz, chociaż pokryta kurzem, błyszczała z zachwytu i satysfakcji. Vince widział go takiego ostatnio, kiedy chłopak miał dwanaście lat. Wygrał wtedy wyścig na torze ziemnym w midgecie, który zbudował mu Vince – żółtej torpedzie z podrasowanym silnikiem Briggs & Stratton. Race wyskoczył zza kierownicy dokładnie z takim samym wyrazem twarzy tuż po zdobyciu flagi z szachownicą.
Rozłożył ramiona i uściskał Vince’a.
– Udało ci się! Udało ci się, tato! Upiekłeś mu pieprzony tyłek!
Przez chwilę Vince pozwolił się ściskać, ponieważ był to pierwszy raz od niepamiętnych czasów. I ponieważ robił to dobry anioł jego zepsutego syna. Każdy takiego ma, bez względu na wiek; po wszystkim, co Vince w życiu widział, głęboko w to wierzył. Pozwolił się wziąć w objęcia i rozkoszował się ciepłem syna, obiecując sobie w duchu, że zapamięta to na długo.
Potem położył dłonie na jego piersi i odepchnął go od siebie. Mocno. Race zatoczył się w tył w swoich szytych na zamówienie butach z wężowej skóry i wyraz triumfu i miłości zaczął znikać…
Nie, nie znikał. Przeistaczał się. Zamieniał się w oblicze, które Vince tak dobrze znał, oblicze wyrażające odrazę i nieufność.
Przestań! To nie jest odraza i nigdy nią nie była.
Nie, nie odraza, tylko nienawiść, paląca i bijąca w oczy nienawiść.
– Jak miała na imię? – spytał Vince.
– Co?
– Jak ona miała na imię, John?
Od lat nie zwracał się do syna jego prawdziwym imieniem, a teraz nikt ich nie mógł usłyszeć. Lemmy, aby pozwolić im na ten czuły moment ojcowsko-synowskiej intymności, zjeżdżał po miękkim nasypie w kierunku zgruchotanej metalowej masy, która była kiedyś kabiną MASKARA.
– Co z tobą?
Czysta pogarda. Lecz kiedy Vince wyciągnął rękę i zerwał mu z nosa te pieprzone lustrzanki, ujrzał w oczach Johna „Race’a” Adamsona prawdę. Wiedział, o co chodziło, „pięć na pięć”, jak mówili w Wietnamie. Czy w Iraku nadal tego używali? Czy zapomnieli o tym, tak jak o alfabecie Morse’a?
– Co teraz zrobisz, John? Pojedziesz dalej do Show Low? Będziesz nękał siostrę Clarke’a o pieniądze, których tam nie ma?
– Mogą być. – Race spochmurniał i wziął się w garść. – Na pewno są. Znam Clarke’a. Ufał tej dziwce.
– A Szczep? Zapomnisz o nim? O Deanie i Ellisie? O Docu i pozostałych?
– Oni nie żyją. – Chłopak przewiercił ojca wzrokiem. – Byli za wolni. I w większości za starzy.
„Ty też”, mówiły te zimne oczy.
Lemmy wracał po nasypie na górę, wzbijając spod butów kłęby piachu. Trzymał coś w ręce.
– Jak ona miała na imię? – powtórzył Vince. – Jak miała na imię dziewczyna Clarke’a?
– A po jakiego chuja ci to wiedzieć? – Race zamilkł. Próbował go z powrotem udobruchać. Jego twarz przybrała prawie błagalny wyraz. – Jezu, odpuść sobie. Wygraliśmy. Daliśmy mu popalić.
– Znałeś Clarke’a. Znałeś go w Faludży, znałeś go tutaj, po powrocie do świata. Kumplowaliście się. Jeśli go znałeś, musiałeś też znać jego dziewczynę. Jak ona miała na imię?
– Janey. Joanie. Coś w tym rodzaju.
Vince trzasnął go w twarz. Race zamrugał przestraszony. Na moment zamienił się z powrotem w dziesięcioletniego chłopca. Ale tylko na moment. Potem na jego twarz powróciła nienawiść, odrażające, palące spojrzenie.
– Usłyszał, jak rozmawialiśmy na parkingu pod barem. Kierowca tego macka – powiedział Vince. Cierpliwie. Jakby mówił do dziecka, którym ten młody mężczyzna kiedyś był. Młody mężczyzna, dla którego narażał życie. Och, ale to był instynkt i nie chciałby tego zmieniać. Jedyna dobra rzecz w całym tym horrorze. W tym brudzie. Lecz nie on jeden kierował się ojcowskim instynktem. – Wiedział, że tam nas nie załatwi, jednak nie potrafił odpuścić. Więc czekał. Szukał okazji. Pozwolił się nam wyprzedzić.
– Nie mam pojęcia, o czym ty gadasz – oświadczył Race z mocą. Tylko że kłamał i obaj o tym wiedzieli.
– Znał drogę, więc jechał za nami i czekał na miejsce, które mu da przewagę. Jak każdy dobry żołnierz.
Tak. A potem ruszył na nich skupiony na jednym celu, nie zważając, ile go to będzie kosztowało, że prawie na pewno przypłaci to życiem. Wolał śmierć od hańby. Vince nic o tym człowieku nie wiedział, lecz nagle poczuł do niego większą sympatię niż do własnego syna. To nie powinno być możliwe, a jednak było.
– Popierdzieliło ci się w głowie – powiedział Race.
– Nie sądzę. Prawdopodobnie jechał właśnie, żeby się z nią spotkać, kiedy weszliśmy mu w drogę. Każdy ojciec na jego miejscu starałby się od czasu do czasu odwiedzać dziecko, które