GAZ DO DECHY. Joe Hill
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу GAZ DO DECHY - Joe Hill страница 18
– Hej, patrzcie – powiedziała. – Ten wygląda dokładnie jak ja na pierwszej randce z Paulem.
Nancy zasłoniła dłonią usta, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Geri nie musiała dodawać, które z nas było kotem, a które myszą. Nancy miała śliczny, bezbronny śmiech, który wstrząsał jej całym ciałem, zginał ją wpół i zabarwiał twarz na różowo.
– Chodźcie – rzuciła Geri. – Znajdźmy zwierzęce wcielenia naszych dusz.
Puściła moją rękę, a złapała Nancy.
Zaczął grać wurlitzer – kapryśne, teatralne dźwięki, tworzące melodię dziwnie przypominającą lamentację. Krążyłem między stworzeniami Szalonego Koła i patrzyłem na lunaparkowe wierzchowce z mieszaniną wstrętu i fascynacji. Sprawiały na mnie wrażenie wyjątkowo niepokojącej groteskowej kolekcji. Był wśród nich wilk wielkości roweru, o lśniącej grzywie wyrzeźbionej w zmierzwiony szaro-czarny gąszcz i oczach żółtych jak moje piwo. Lekko unosił w powietrzu jedną łapę ze szkarłatnymi poduszkami, jakby stąpał we krwi. Przy zewnętrznej krawędzi karuzeli wił swoje sploty wąż morski niczym pokryty łuską sznur grubości drzewa. Miał rozczochraną złocistą grzywę i otwarte czerwone szczęki z rzędami czarnych kłów. Kiedy pochyliłem się bliżej, odkryłem, że są prawdziwe: niedopasowane, poczerniałe od wieku zęby rekina. Minąłem grupę białych koni zamarłych w skoku, z naprężonymi ścięgnami w szyjach, z otwartymi pyskami, jakby rżały przeraźliwie w udręce lub gniewie. Białe rumaki z białymi oczami – niczym rzeźba klasyczna.
– Do diabła, skąd oni wytrzasnęli te konie? – powiedział Jake. – Z magazynu Cyrku Szatana? Patrzcie. – To mówiąc, wskazał chrapy jednego z rumaków z czarnym rozwidlonym językiem węża.
– Z Nacogdoches w Teksasie – dobiegł głos z głębi molo. – Mają ponad sto lat. Uratowano je z Karuzeli Dziesięciu Tysięcy Świateł Coogera, kiedy pożar strawił Park Rozrywki Coogera do fundamentów. Widać, że jeden jest osmalony.
Przy konsoli obok schodów prowadzących na karuzelę stał operator urządzenia, ubrany w uniform niczym goniec jakiegoś wspaniałego hotelu w Europie Wschodniej, dokąd arystokraci jeździli latem z rodzinami. Marynarka z zielonego aksamitu z dwoma rzędami mosiężnych guzików i złotymi epoletami na ramionach.
Odstawił metalowy termos i wskazał konia z łbem z jednej strony pokrytym pęcherzami i osmalonym na złocisty brąz cukierków ślazowych. Mężczyzna wywijał górną wargę w dziwnie odpychającym uśmiechu. Miał pulchne, czerwone, trochę obsceniczne usta, jak młody Mick Jagger. Na pomarszczonej starej twarzy wyglądały kuriozalnie i niepokojąco.
– Krzyczały – powiedział.
– Kto? – spytałem.
– Konie – odparł. – Kiedy karuzela zaczęła płonąć. Słyszało je kilkunastu świadków. Piszczały jak dziewczynki.
Na ramionach wystąpiła mi gęsia skórka po tych zachwycająco makabrycznych słowach.
– Podobno wszystkie zostały uratowane – odezwała się Nancy gdzieś zza moich pleców. Obie z Geri obeszły dookoła karuzelę, oglądając wierzchowce, i właśnie do nas wróciły. – W zeszłym roku był na ten temat artykuł w „Portland Press Herald”.
– Ten gryf przyjechał z Węgier od Selznicka, kiedy zbankrutowali – ciągnął operator. – Kot to prezent od Manxa, który prowadzi Christmasland w Kolorado. Morskiego węża wykonał osobiście Frederick Savage, ten sam, który zbudował najsłynniejszą karuzelę ze wszystkich: Złote Rumaki na Molo Pałacowym w Brighton. Szalone Koło jest zrobione na wzór tamtej. Ty jesteś jedną z dziewczyn pana Gisha, prawda?
– Taa…aak – odpowiedziała powoli Nancy, może dlatego, że nie spodobało jej się określenie operatora „jedna z dziewczyn pana Gisha”. – Pracuję w Wesołym Pączku.
– Dziewczęta pana Gisha zasługują na wszystko, co najlepsze – powiedział operator. – Czy chciałabyś się przejechać na koniu, którym jechała Judy Garland?
Wszedł na karuzelę i podał Nancy rękę; przyjęła ją bez wahania, jakby był przystojnym młodym mężczyzną proszącym ją do tańca, a nie odrażającym starym facetem z wilgotnymi grubymi wargami. Zaprowadził Nancy do pierwszego w stadzie sześciu koni, a kiedy wsunęła stopę w strzemię, objął ją dłońmi w talii i podsadził.
– Judy odwiedziła Coogera w tysiąc dziewięćset czterdziestym roku w czasie przedłużonego tournée promującego Czarodzieja z Krainy Oz. Dostała klucz do miasta, zaśpiewała Over the Rainbow przed zachwyconymi tłumami, a potem jeździła na Tysiącu Świateł. Mam w prywatnym gabinecie jej zdjęcie dokładnie na tym koniu. No to siuuup… o tak. No i jak tam, ślicznotko?
– Co za zgniły oblech – mruknęła Geri, biorąc mnie za ramię. Powiedziała to cicho, ale nie wystarczająco; operator usłyszał i drgnął. Przerzuciła nogę przez grzbiet czarnego kota. – A na tym jeździł ktoś sławny?
– Jeszcze nie. Ale może pewnego dnia sama zostaniesz gwiazdą! A potem przez lata będziemy się przechwalać tym dniem – powiedział stary przymilnym głosem. Potem spojrzał na mnie i puścił oko. – Lepiej dopij to piwo, synku. Na karuzeli nie wolno pić. Na tej karuzeli nie potrzeba alkoholu, Szalone Koło działa tak odurzająco, że nawet ci się nie śniło.
Wcześniej, w samochodzie, wypiłem dwie puszki piwa, a w ręce trzymałem prawie pełny kubek. Mogłem go postawić na deskach, ale niedbale rzucona sugestia „Lepiej dopij to piwo, synku” wydawała się jedyną rozsądną radą. Pięcioma wielkimi łykami opróżniłem prawie całe pół litra i kiedy zgniotłem kubek i rzuciłem go w ciemność, karuzela zaczęła się już obracać.
Zadrżałem. Piwo było takie zimne, że czułem je we krwi. Przetoczyła się po mnie fala zawrotów głowy. Sięgnąłem po najbliższego wierzchowca – wielkiego węża z czarnymi zębami – i przerzuciłem nogę w tej samej chwili, gdy zaczął się podnosić. Jake wspiął się na konia tuż obok Nancy, a Geri położyła głowę na szyi swojego kota i zamruczała.
Straciliśmy z oczu brzeg, wyniosło nas ponad sam koniuszek molo. Po lewej stronie widziałem czarne niebo i jeszcze czarniejsze morze zmierzwione białymi grzywami. Szalone Koło przyspieszało w rześkie, słonawe powietrze. Fale rozbijały się o molo. Zamknąłem oczy, lecz zaraz musiałem je otworzyć, bo wydawało mi się, że nurkuję na grzbiecie węża do wody. Przez chwilę miałem wrażenie, jakbym tonął.
Kręciliśmy się w kółko, mignął mi przed oczami operator z termosem w ręce. Kiedy wcześniej z nami rozmawiał, był cały w uśmiechach, lecz teraz uchwyciłem w locie jego zmartwiałe oblicze, całkowicie pozbawione wyrazu, z ciężkimi obwisłymi powiekami i surowo zaciśniętymi nabrzmiałymi wargami. Zdawało mi się, że grzebie w kieszeni, jakby czegoś szukał – przelotny obraz, który będzie kosztować ludzkie życie, zanim upłynie noc.
Szalone Koło poruszało się przy każdym obrocie coraz szybciej, rozkręcało w noc swoją obłąkańczą melodię, jakby było płytą na obrotnicy gramofonu. Jeszcze zanim skończyło się czwarte okrążenie, zacząłem się dziwić, jak szybko się poruszamy, czułem siłę odśrodkową, jakby ciężar dokładnie między brwiami, a także nieprzyjemne szarpanie