GAZ DO DECHY. Joe Hill
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу GAZ DO DECHY - Joe Hill страница 22
– Ja bójdę – oświadczyła Nancy.
– Ty tu zostań – nakazał Jake, lecz Nan już otwierała drzwi pasażera.
– Murzę rozprozdować nogi.
Rzuciła zakrwawioną koszulkę z Floydami na podłogę samochodu i trzasnęła drzwiami.
Obserwowaliśmy, jak drobniutka, filigranowa postać w różowych adidasach wchodzi w snop reflektorów. Schyliła się nad jednym końcem gałęzi, gdzie jaśniało świeżo odłupane czerwonawe drewno, i zaczęła ciągnąć.
– Nie dźwignie tego sama – powiedział Jake.
– Poradzi sobie – odparła Geri.
– Paul, idź jej pomóż. Zrehabilitujesz się za to, że byłeś takim fajfusem.
– Cholera, stary… nie pomyślałem… nie chciałem, żeby tak wyszło – bełkotałem, kuląc głowę w ramiona pod ciężarem wstydu.
Nancy zdołała już prawie przeciągnąć trzymetrowy konar na skraj drogi. Obeszła go i złapała za drugi koniec, może z zamiarem sturlania go do rowu.
– Nie mogłeś wcisnąć tej pięćdziesiątki pod siedzenie? Nan nie zmruży teraz oka. Jak tylko zostaniemy sami, będzie ryczała do rana. I to ja będę musiał się z tym użerać…
– Co to jest? – spytała Geri.
– …a nie ty – ciągnął Jake, jakby nie słyszał jej pytania. – Znowu wykręciłeś ten sam numer, czary-mary Paula Whitestone’a. Zapowiadał się taki dobry wieczór, a ty zrobiłeś swoje pieprzone abrakadabra…
– Słyszycie to? – spytała Geri.
Najpierw to poczułem. Samochód się zatrząsł. Potem usłyszałem odgłos przypominający nadciąganie frontu burzowego, deszcz bębniący ciężko o ziemię… Zupełnie jakbyśmy stali przy torach kolejowych, po których pędził pociąg towarowy.
Pierwszy koń przegalopował po lewej stronie tak blisko, że jeden otarł się o lusterko boczne od strony kierowcy. Nancy podniosła głowę i puściła konar. Zrobiła ruch, jakby chciała zeskoczyć z drogi, lecz miała tylko moment, może sekundę lub dwie, i nie dotarła daleko. Koń staranował ją, migając kopytami, a kiedy leżała rozciągnięta na ziemi, przebiegł po niej następny. Usłyszałem trzask kręgosłupa. A może to złamała się gałąź, nie wiem.
Tymczasem śmignął koło nas kolejny koń. Pocwałował za tamtymi i znikły w ciemności za smugą reflektorów. Czwarte zwierzę, które nas minęło, zwolniło i zatrzymało się koło Nancy. Jej ciało zostało odrzucone i zawleczone prawie dziesięć metrów od corvette’y, na sam koniec obszaru oświetlonego reflektorami. Wysoki biały koń opuścił łeb i zdawał się jeść włosy Nancy, zakrwawione, posklejane i drgające na wietrze.
Jake wrzasnął. Myślę, że próbował wykrzyczeć imię Nan, ale nie był w stanie wyartykułować spójnego słowa. Geri też krzyczała. Ja nie, ponieważ nie mogłem złapać tchu. Miałem uczucie, jakby i po mnie przegalopowało jakieś zwierzę i wydusiło mi powietrze z płuc.
Koń, który stał nad Nancy, miał z jednej strony zmasakrowany łeb, różowy i zdarty, jakby wskutek zadawnionego poparzenia. Białe oko po okaleczonej stronie sterczało okropnie z oczodołu. Język, który wysuwał się z pyska i dotykał twarzy Nan, nie przypominał końskiego, tylko czarny rozdwojony język żmii.
Dłoń Jake’a rozpaczliwie próbowała wymacać klamkę, lecz wpatrywał się w Nancy, więc nie widział piątego zwierzęcia stojącego przy samochodzie. Nikt z nas go nie zauważył, dopóki Jake nie otworzył drzwi i nie wystawił nogi na drogę. Kiedy się obejrzałem, zdążyłem tylko zawołać do niego po imieniu.
Koń przy samochodzie pochylił umięśnioną szyję i zacisnął wielkie końskie zęby na ramieniu Jake’a. Wyciągnął go z samochodu i cisnął o pień sosny rosnącej przy drodze. Ciało chłopaka uderzyło w drzewo, jakby wystrzelone z działa, i znikło w gąszczu zarośli.
Geri poderwała się z moich kolan i usiadła na miejscu kierowcy. Chwyciła za klamkę, jakby zamierzała pobiec za bratem, ale złapałem ją za ramię i pociągnąłem. W tej samej chwili koń odwrócił się do nas zadem i kopnął w drzwi, tak że zatrzasnęły się z hukiem.
Widziałem, jak Jake próbuje się czołgać po drodze w kierunku światła. Myślę, że miał złamany kręgosłup, ale nie mógłbym tego przysiąc. Wlókł za sobą nogi, jakby nie miał w nich czucia. Rzucił w stronę samochodu oszalałe spojrzenie i nasze oczy się spotkały. Żałuję tego po dziś dzień. Nikomu nie życzę, aby ujrzał taką grozę na ludzkiej twarzy, taką bezrozumną panikę.
Tymczasem biały ogier podbiegł do niego kłusem, podnosząc wysoko kopyta jak na paradzie. Zlustrował go z góry niemal badawczo, po czym stąpnął mu na plecy dokładnie między łopatkami. Siła nadepnięcia rozpłaszczyła Jake’a na piasku. Próbował się podźwignąć, lecz wtedy koń kopnął go w twarz. Roztrzaskał większą część czaszki – nos, kość nad oczami, policzek. W samym środku tych gwiazdorskich rysów pozostała ziejąca dziura. Ale rumak jeszcze z nim nie skończył. Kiedy Jake leżał, zwierzę spuściło łeb, chwyciło zębami jego kurtkę Levi’sa, podniosło go z ziemi i bez najmniejszego wysiłku rzuciło między drzewa, jakby to był wypchany słomą strach na wróble.
Geri nie wiedziała, co robić; zamarła za kierownicą ze zmartwiałą twarzą i rozszerzonymi oczami. Szyba kierowcy była cały czas opuszczona i kiedy w drzwi corvette’y uderzył czarny pies, wcisnął kudłaty łeb prosto do środka. Oparł dwie łapy na krawędzi okna i wbił zęby w lewe ramię Geri. Rozdarł bluzkę od dekoltu do ramienia, rozorał opaloną jędrną skórę. W samochodzie rozszedł się smród jego gorącego oddechu.
Geri krzyknęła. Złapała dźwignię biegów, wcisnęła gaz i ruszyła.
Ale przed nami stał koń, który zabił Jake’a. Wjechała w niego z prędkością czterdziestu kilometrów na godzinę, podcięła go, zmiotła z nóg. Wielki rumak musiał ważyć z sześćset kilogramów i przód corvette’y się wgniótł, a mną rzuciło na deskę. Zwierzę wpadło na maskę, przetoczyło się po niej, wierzgając kopytami w ciemności, po czym odwróciło się i kopnęło jedną nogą w przednią szybę. Trafiło Geri w pierś i wbiło ją w siedzenie. Szyba eksplodowała, miliony niebieskich okruchów zagrzechotały na desce.
Geri wrzuciła wsteczny i ruszyła w tył. Wielki biały ogier stoczył się z maski i grzmotnął o ziemię, aż zadrżała droga. Dźwignął się na przednie nogi, lecz strzaskane tylne kończyny wlokły się za nim bezużytecznie; Geri ponownie wrzuciła bieg i wjechała w niego całym pędem.
Zwierzę wylądowało na skraju drogi, a my przemknęliśmy tuż obok niego, tak blisko, że jego ogon smagnął szybę po mojej stronie. Myślę, że mniej więcej w tym samym czasie Geri przejechała po Nancy. Mignęła mi tylko w ostatniej sekundzie twarz Nan, zanim corvette podskoczyła, pokonując przeszkodę. Spod maski trysnął strumień tłustej cieczy.
Przez jeden okropny moment obok samochodu pędził czarny pies