GAZ DO DECHY. Joe Hill
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу GAZ DO DECHY - Joe Hill страница 23
– Zwolnij, bo wypadniemy z drogi! – krzyknąłem.
– Nie mogę zwolnić. Obejrzyj się.
Spojrzałem w lusterko boczne. Pędziły za nami, wzbijały kopytami chmurę białej kredy – pięć bladych sylwetek niczym duchy ogierów.
Geri zamknęła oczy i zapadła się w sobie. Broda zwisła jej niemal na pierś. Prawie zjechaliśmy z drogi, kiedy corvette wpadła w ostry zakręt serpentyny. Chwyciłem kierownicę, podciągnąłem się, ale wyglądało na to, że nie dam rady utrzymać się na drodze. Wrzasnąłem. Geri, wyrwana z bolesnego otępienia, ocknęła się i chwyciła mocno kierownicę. Samochód zakręcił tak ostro, że tyłem zarzuciło, aż spod kół wyleciały kamienie. Geri ze świstem wciągnęła powietrze.
– Co się stało? – spytałem głupio, jakby nie stało się tysiąc okropnych rzeczy, jakby nie widziała przed chwilą własnego brata i jego dziewczyny stratowanych na śmierć, jakby nie pędziło za nami coś niepojętego przy wtórze grzmiącego tętentu.
– Nie mogę oddychać – powiedziała.
Przypomniałem sobie kopyto, które wierzgnęło przez okno i uderzyło ją w pierś. Musiało jej złamać żebra.
– Dojedziemy do domu i zadzwonimy po pomoc.
– Nie mogę oddychać – powtórzyła. – Paul… One wyrwały się z karuzeli. Ścigają nas za to, co zrobiliśmy, prawda? Dlatego zabiły Jake’a. Dlatego zabiły Nancy.
Strasznie zabrzmiały w jej ustach te słowa. Wiedziałem, że to prawda, wiedziałem od chwili, gdy zobaczyłem konia z poparzonym pyskiem. Zawirowało mi w głowie na tę myśl. Poczułem się jak pijak na zbyt szybko wirującej karuzeli. Kiedy zamknąłem oczy, odniosłem wrażenie, że znalazłem się niebezpiecznie blisko od wypadnięcia z największego koła na świecie.
– Już prawie jesteśmy w domu.
– Paul – powiedziała i po raz pierwszy, a znałem ją od lat, zobaczyłem, jak Geri powstrzymuje łzy. – Myślę, że mam coś złamane w piersi. Chyba strzaskało mnie na dobre.
– Skręć! – krzyknąłem.
Przedni lewy reflektor został rozbity i chociaż tysiące razy jeździłem tą drogą nad Staw Maggie, w ciemności o mało nie przegapiłem skrętu do domu rodziców. Geri szarpnęła kierownicą, a corvette zatoczyła łuk i wjechała we własną chmurę kurzu i spalin. Koła zazgrzytały na stromym żwirowym podjeździe i zatrzymaliśmy się przed domem.
Był to jednopiętrowy biały domek z białymi okiennicami i oszklonym gankiem. Do wejścia prowadził jeden stopień. Od bezpiecznego schronienia za drzwiami po drugiej stronie ganku dzieliły nas trzy metry. W środku nas nie dopadną, byłem tego pewien.
Gdy tylko się zatrzymaliśmy, konie otoczyły samochód. Okrążały nas, biły ogonami, szturchały corvette. Wzbijały kopytami pył i zasłaniały nam ganek.
Kiedy silnik przycichł, usłyszałem cichy, świszczący odgłos, który wydawała Geri z każdym haustem nabieranego powietrza. Pochyliła się, oparła czołem o kierownicę, położyła dłoń na mostku.
– Co robimy? – spytałem.
Jeden z koni szturchnął samochód, aż zakołysał się na resorach.
– Czy to wszystko za to, że ukradliśmy mu pieniądze? – spytała Geri, z trudem chwytając powietrze. – Za to, że pocięłam mu konia?
– Nie myśl o tym. Lepiej się zastanówmy, jak przedostać się obok nich do domu.
– A może to dlatego, że ciągnęło nas do zabijania? Paul, czy dzieje się z nami coś złego? Och… och, jak boli…
– Może zdołalibyśmy zawrócić i wyjechać z powrotem na drogę? – myślałem na głos.
Ale szczerze mówiąc, zacząłem wątpić, czy udałoby nam się ponownie ruszyć. Przód samochodu wyglądał, jakby wpadł z dużą prędkością na drzewo. Maska była zdezelowana, a w środku coś nie przestawało syczeć.
– Mam inny pomysł – powiedziała i popatrzyła na mnie zza plątaniny włosów smutnymi, błyszczącymi oczami. – Wysiądę z samochodu i pobiegnę w stronę stawu. To je odciągnie, a wtedy ty dostaniesz się do domu.
– Co? Nie, Geri. Nie! Dom jest niedaleko. Nikt więcej nie musi ginąć. Nie ma mowy, nie będziesz tu odgrywać filmowych bzdur i odciągać…
– Paul, może im nie zależy na tobie – odparła. Jej pierś unosiła się powoli i miarowo, zakrwawiona podkoszulka przyklejała się do skóry. – Ty nic nie zrobiłeś, tylko my. Może pozwolą ci odejść.
– A co takiego zrobiła Nancy?! – zawołałem.
– Wypiła piwo – powiedziała Geri, jakby to było oczywiste. – My wzięliśmy pieniądze, ona je wydała. I wszyscy piliśmy piwo. Poza tobą. Jake ukradł, ja pocięłam konia. A ty? Ty dźwignąłeś tego starego i położyłeś go na boku, żeby się nie zadławił.
– Geri, mąci ci się w głowie. Straciłaś dużo krwi, widziałaś, jak Jake i Nan zostali stratowani. To są konie! Konie nie mogą się mścić.
– Oczywiście, że się mszczą – odparła. – Ale może nie na tobie. Posłuchaj tylko. Za bardzo kręci mi się w głowie, żeby się z tobą kłócić. Musimy to zrobić teraz. Wysiądę z samochodu i pobiegnę w lewo, gdy tylko nadarzy się okazja. Może uda mi się dotrzeć do pontonu. Konie umieją pływać, ale nie sądzę, żeby mogły mnie dopaść na wodzie. A chociaż mam spierdzielone coś w piersi, myślę, że uda mi się wypłynąć na środek. Kiedy pobiegnę, odczekaj, aż polecą za mną, a potem wejdź do środka i wezwij całą policję ze stanu…
– Nie – zaprotestowałem. – Nie.
– Poza tym – ciągnęła, a kącik jej ust wywinął się w cierpkim uśmiechu – nadal mogę któregoś skurwiela pociąć.
To mówiąc, otworzyła dłoń i pokazała mi nóż operatora karuzeli. Spoczywał w jej dłoni tak, że widziałem cwałujące konie wyryte na trzonku.
– Nie – powtórzyłem.
Nie znałem innego słowa. Jakbym stracił mowę.
Sięgnąłem po nóż, ale Geri szybko zacisnęła palce, tak że mogłem tylko położyć na nich dłoń.
– Zawsze wiedziałam, że to gadanie o wyjeździe do Nowego Jorku to bzdury. Że niby miałabym zostać aktorką, a ty pisarzem. Zawsze uważałam, że to niemożliwe. Ale jeśli nie umrę, to możemy spróbować. Nasz wyjazd na pewno nie jest bardziej niemożliwy niż to.
Wyśliznęła dłoń z mojego uścisku. Do tej pory nie wiem, czemu ją puściłem.
Koń przed corvette’ą obrócił się w kółko i skoczył. Wylądował przednimi kopytami na masce. Samochód zakołysał się na resorach. Wielki biały ogier świdrował nas oczami koloru dymu. Wężowy język uderzał o czarne, pomarszczone