GAZ DO DECHY. Joe Hill

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу GAZ DO DECHY - Joe Hill страница 4

Автор:
Серия:
Издательство:
GAZ DO DECHY - Joe Hill

Скачать книгу

to właśnie robię.

      Tym sposobem dochodzę do istoty rzeczy, którą chciałem powiedzieć w niniejszym wprowadzeniu: dziecko ma tylko dwoje rodziców, lecz jeśli komuś z was dopisało w życiu szczęście i został artystą, który swoją sztuką może zarabiać na życie, to z czasem dorobi się więcej ojców i matek. Kiedy ktoś pyta pisarza: „Kim jest twój tata?”, jedyna uczciwa odpowiedź brzmi: „To skomplikowane”.

      W LICEUM POZNAŁEM ZAPALONYCH SPORTSMENÓW, którzy czytali każdy numer „Sports Illustrated” od deski do deski, i fanów rocka, którzy pocili się nad każdym artykułem z „Rolling Stone” niczym wierny studiujący Pismo Święte. Co do mnie, przez cztery lata czytałem „Fangorię”, magazyn dla fanów horroru poświęcony kinowym krwawym jatkom, filmom takim jak Coś Johna Carpentera, Zbrodnia ze snu Wesa Cravena i całkiem sporo produkcji ze Stephenem Kingiem w czołówce. Każdy numer „Fangorii” zawierał rozkładówkę, tak jak „Playboy”, tylko zamiast kociaka rozchylającego nogi dostawało się psychopatę rozłupującego toporem czaszkę.

      „Fangoria” była moim przewodnikiem we wszystkich socjopolitycznych dyskusjach lat osiemdziesiątych, takich jak: Czy Freddy Krueger był za śmieszny? Jaki jest najbardziej odrażający film wszech czasów? I co najważniejsze: Czy powstanie kiedykolwiek lepsza, okropniejsza i bardziej powalająca na kolana przemiana w wilkołaka niż scena z Amerykańskiego wilkołaka w Londynie? (Dwa pierwsze pytania pozostają otwarte, odpowiedź na trzecie brzmi: nie).

      W tych czasach nic już nie mogło mnie przestraszyć, ale Amerykański wilkołak zrobił coś równie dobrego: wzbudził we mnie poczucie przerażającej wdzięczności. Miałem wrażenie, że film położył swoją włochatą łapę na idei, która czai się pod powierzchnią każdego dobrego horroru, mianowicie, że być człowiekiem to tyle, co być turystą w prastarym, zimnym i nieprzyjaznym kraju. Jak wszyscy turyści mamy nadzieję trochę się powygłupiać, pośmiać, pobaraszkować, przeżyć niewinną przygodę. Ale tak łatwo się zagubić. Dzień kończy się tak szybko, drogi są tak zwodnicze, a w ciemności czyhają różne rzeczy i szczerzą kły. Aby przetrwać, czasem sami musimy pokazać kły.

      Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy zacząłem czytać „Fangorię”, zacząłem również pisać, codziennie. Dla mnie było to coś normalnego. W końcu kiedy wracałem ze szkoły do domu, mama siedziała przy pomidorowoczerwonym IBM Selectric i wymyślała swoje historie. Tata robił to samo przy procesorze Wang, najbardziej futurystycznym urządzeniu, jakie przyniósł do domu, od czasu odtwarzacza Laserdisc. Miał czarny ekran – czarny jak najczarniejsza czerń w historii czerni, a na nim pojawiały się słowa w kolorze promieniotwórczej zieleni z filmów science fiction. Przy kolacji rozmawiało się wyłącznie o fantazjach, o postaciach, sceneriach, zwrotach akcji i scenariuszach. Obserwowałem rodziców przy pracy, słuchałem rozmów przy stole i doszedłem do logicznej konkluzji: jeśli sam usiądziesz i przez kilka godzin dziennie będziesz wymyślał różne rzeczy, prędzej czy później ktoś zapłaci za twój wysiłek dużo pieniędzy. Co okazało się prawdą.

      Jeśli wstukacie w Google’u: Jak napisać książkę?, otrzymacie miliony wyników, ale w całej tej sprawie jest jeden nieuczciwy sekret: to zwykła matematyka, dodawanie na poziomie pierwszej klasy. Napisz trzy strony dziennie, a po stu dniach otrzymasz trzysta stron książki. Potem wystukaj: Koniec i zrobione.

      Pierwszą książkę napisałem, kiedy miałem czternaście lat. Nosiła tytuł: Midnight Eats i opowiadała o prywatnej szkole, w której starsze panie z bufetu siekały uczniów i podawały je na lunch pozostałym dzieciakom. Mówi się, że człowiek jest tym, co je, ja jadłem „Fangorię” i stworzyłem dzieło posiadające wszystkie walory filmu klasy B.

      Nie sądzę, aby komuś udało się to przeczytać do samego końca, może poza moją mamą. Jak powiedziałem, napisanie książki jest zwykłą matematyką. Napisanie dobrej książki to całkiem co innego.

      CHCIAŁEM SIĘ NAUCZYĆ SWOJEGO fachu i miałem nie jednego, lecz dwoje wspaniałych pisarzy żyjących pod tym samym dachem, nie wspominając o powieściopisarzach wszelkiej maści, przechodzących przez drzwi naszego domu średnio co drugi dzień. West Broadway 47 w Bangor w stanie Maine musiało być najlepszą nieznaną szkołą pisarską, lecz jeśli o mnie chodzi, to trwoniono tam czas – z dwóch powodów: kiepski ze mnie słuchacz i jeszcze gorszy uczeń. Alicja w Krainie Czarów zauważa, że często daje sobie dobre rady, ale bardzo rzadko je przyjmuje. Rozumiem ją. Jako dziecko słyszałem ich całe mnóstwo, lecz nigdy żadnej nie przyjąłem.

      Niektórzy uczą się wzrokowo. Inni zbierają użyteczne informacje na wykładach lub klasowych dyskusjach. Jeśli chodzi o mnie, to wszystkiego nauczyłem się z książek. Mój mózg pracuje zbyt wolno, aby czerpać korzyści z rozmów, lecz słowa na papierze zawsze na mnie zaczekają. Książki są niezwykle cierpliwe dla powolnych uczniów. W przeciwieństwie do reszty świata.

      Moi rodzice wiedzieli, że uwielbiam pisać, i chcieli, abym odniósł sukces. Zdawali sobie również sprawę, że niekiedy tłumaczenie mi różnych rzeczy przypomina gadanie do psa. Nasz corgi, Marlowe, rozumiał kilka ważnych słów, takich jak „spacer” czy „jedzenie”, ale to wszystko. Ze mną było niewiele lepiej. Tak więc rodzice kupili mi dwie książki.

      Od mamy dostałem Zen in the Art of Writing Raya Bradbury’ego i choć książka ta jest pełna wspaniałych rad, jak wyzwolić w sobie zdolności twórcze, to mnie najbardziej przyciągnął jej język. Zdania Bradbury’ego wybuchają jak petardy w gorący lipcowy wieczór. Było to dla mnie odkrycie na miarę sceny z Czarodzieja z Krainy Oz, kiedy Dorota wychodzi z domu prosto do krainy po drugiej stronie tęczy. Wyłoniłem się z czarno-białego pokoju w świat technikoloru. Środek przekazu stał się przesłaniem.

      Dzisiaj przyznaję, że zdania Bradbury’ego wydają mi się trochę przeładowane (nie każdy wers musi być klaunem jeżdżącym na monocyklu i żonglującym pochodniami), lecz kiedy miałem czternaście lat, ktoś musiał mi pokazać wybuchową moc dobrze utkanej, sugestywnej frazy. Przez jakiś czas po przeczytaniu Zen in the Art of Writing nie sięgałem po nic innego poza Bradburym – Słoneczne wino, 451 stopni Fahrenheita i najlepsza ze wszystkich, Jakiś potwór tu nadchodzi. Jak ja uwielbiałem mroczny karnawał, kolejki zniekształcające rzeczywistość, zwłaszcza tę okropną karuzelę na środku, która zamienia dzieci w starców! I jego opowiadania – wszyscy znają opowiadania Bradbury’ego – arcydzieła niesamowitej prozy, które można przeczytać w dziesięć minut i nigdy ich nie zapomnieć. Grzmot, opowieść o myśliwych, którzy zapłacą wysoką cenę za szansę polowania na dinozaury. Albo Syrena, historia prehistorycznego stworzenia, które zakochuje się w latarni morskiej. Jego utwory były pomysłowe, olśniewające i pisane z taką swobodą, że wracałem do Zen in the Art of Writing wielokrotnie, aby zrozumieć, jak on to robił. I rzeczywiście, miał kilka nader solidnych, praktycznych narzędzi do zaproponowania początkującemu pisarzowi. Jedno z nich polegało na sporządzaniu listy rzeczowników w celu wyłowienia pomysłów na fabułę. Do dziś wykorzystuję wariant tego ćwiczenia (zrobiłem z niego własną grę, którą nazwałem „Prezentacja w windzie”).

      Od taty dostałem książkę Lawrence’a Blocka pod tytułem Telling Lies for Fun and Profit, zawierającą artykuły z poradami dla twórców, które pisał dla „Writer’s Digest”. Do dziś ją mam. Wpadła mi do wanny, więc jest spuchnięta i zdeformowana, a w miejscach, które podkreślałem, rozmazał się atrament, lecz dla mnie ma taką samą wartość jak pierwsze wydanie z autografem Faulknera. Od Blocka przejąłem ideę, że pisarstwo jest rzemiosłem jak każde inne, jak stolarstwo. Aby zdemistyfikować tę sztukę, Block skupił się na szczegółach, na przykład: Jakie jest najlepsze pierwsze zdanie?

Скачать книгу