.
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу - страница 7
– Nie, jest dziwką.
– Jezu, co za rodzina!
– I kto to mówi – mruknął Race.
– Co to miało znaczyć? – spytał Vince.
Właściwie nie przejął go sam tekst, zamierzony, rzecz jasna, jako obelga, tylko lustrzane okulary Race’a, w których zobaczył własne odbicie, starą, spaloną przez słońce twarz z siwą brodą, zmarszczkami i obwisłymi fałdami.
Race spojrzał z powrotem na migoczącą drogę, a kiedy się odezwał, to nie po to, aby odpowiedzieć na pytanie.
– Sześćdziesiąt patoli poszło z dymem, a ty zbywasz to wzruszeniem ramion.
– Niczego nie zbywam, tak się po prostu stało. Poszło z dymem.
Race i Dean Clarke poznali się w Faludży. A może to było w Tikrit. Dean był sanitariuszem ze specjalizacją w metodach leczenia bólu: solidnie się naćpać i zaprawić hojną dawką Wyclefa Jeana; z kolei Race specjalizował się w prowadzeniu wozu opancerzonego tak, żeby nie dać się postrzelić. Po powrocie do świata nadal utrzymywali kontakty i pół roku temu Clarke przyjechał do Race’a z pomysłem założenia laboratorium metamfetaminy w Smith Lake. Wyliczył, że na rozruch wystarczy sześćdziesiąt tysięcy, a zanim się obejrzą, będą zarabiali więcej na miesiąc.
– Prawdziwy kryształ – powtarzał. – Żadnych tanich zielonych gówien, tylko czysty kryształ. – Po czym podnosił dłonie nad głowę, imitując wielką stertę pieniędzy. – Luz, stary, sięgniemy gwiazd.
Luz. Vince pomyślał teraz, że powinien był się wycofać, gdy tylko usłyszał to słowo. Dokładnie w tej samej sekundzie.
Ale tego nie zrobił. Gorzej, dał Race’owi z własnej kieszeni dwadzieścia kawałków, mimo wszystkich swoich wątpliwości. Clarke wyglądał na mięczaka i obiboka i przypominał trochę Kurta Cobaina: długie jasne włosy, kilka warstw ubrań. Powtarzał „spoko” i „luz”, do każdego mówił „ziom” i opowiadał, jak narkotyki przełamują tyranię zbiorowej nadświadomości. Cokolwiek to miało znaczyć. Zaskoczył i oczarował Race’a swoimi intelektualnymi przymiotami: sztuki Sartre’a, kasety z recytowaną poezją i składankami reggae.
Vince’owi nie przeszkadzała ta jajogłowa gadka Clarke’a, nafaszerowana duchowo-rewolucjonistycznymi bzdetami i wygłaszana idiotycznym językowym zlepkiem białego paniczyka z czarnym ziomalem. Przeszkadzało mu natomiast, że kiedy się poznali, u Clarke’a widać już było charakterystyczne usta metamfetaminowca – wypadające zęby, dziąsła usiane plamami, cuchnący oddech. Vince nie miał nic przeciwko zarabianiu pieniędzy na tym gównie, ale odruchowo nie ufał zepsutym zgniłkom, którzy to gówno zażywali.
Mimo to wyłożył kasę, chciał, żeby Race’owi coś się w końcu udało, zwłaszcza po tym, jak go wyrzucili z wojska. I przez chwilę, kiedy Race i Clark pracowali nad szczegółami, Vince prawie sam siebie przekonał, że interes może naprawdę wypalić. Na jakiś czas Race nabrał niemal zawadiackiej pewności siebie i spodziewając się wielkich zysków, kupił nawet swojej dziewczynie używanego mustanga.
Tylko że pierwszego dnia po uruchomieniu w laboratorium wybuchł pożar i w ciągu dziesięciu minut wszystko spłonęło do fundamentów. Luz? Nielegalni meksykańscy robotnicy powyskakiwali przez okna i kiedy nadjechała straż pożarna, stali dookoła, poparzeni i wysmarowani sadzą. Większość siedziała teraz w okręgowym areszcie.
Race dowiedział się o pożarze nie od Clarke’a, tylko od Bobby’ego Stone’a, innego kumpla z Iraku. Bobby pojechał do Smith Lake, żeby kupić legendarnego czystego kryształu za dziesięć tysięcy dolarów i zawrócił z piskiem opon na widok dymu i migających kogutów. Race próbował się dodzwonić do Clarke’a, ale telefon milczał przez całe popołudnie i wieczór. O dziesiątej Szczep wyruszył w drogę na wschód, żeby go znaleźć.
Dorwali Deana Clarke’a w jego chacie na wzgórzach, kiedy pakował się do wyjazdu. Oznajmił, że właśnie wybierał się na spotkanie z Race’em, żeby mu powiedzieć, co się stało, i ułożyć nowy plan działania. Zapewniał, że miał zamiar wszystkich spłacić. Dodał, że pieniądze wprawdzie przepadły, ale są inne możliwości, inne plany awaryjne. Zarzekał się, że jest mu cholernie, kurewsko przykro. Część tego, co mówił, było kłamstwem, część prawdą, zwłaszcza to, że jest mu cholernie, kurewsko przykro, ale Vince’a niczym nie zaskoczył, nawet kiedy zaczął płakać.
Zaskoczyło go natomiast, podobnie jak wszystkich, że w łazience ukrywała się dziewczyna Clarke’a w majteczkach w stokrotki i bluzie z napisem LICEUM CORMANA. Najzwyczajniejsza w świecie siedemnastolatka na haju, ściskająca w dłoni dwudziestkędwójkę. Podsłuchiwała, kiedy Roy Klowes pytał Clarke’a, czy jego dziewczyna jest w domu, i proponował, żeby dziwka im wszystkim obciągnęła, to spuszczą mu dwieście dolców z długu. Roy Klowes wszedł do łazienki i wyciągnął kutasa, żeby się odlać, lecz dziewczyna myślała, że rozpina spodnie w innym celu, i nacisnęła spust.
Za pierwszym razem spudłowała, za drugim strzeliła w sufit, bo Roy zaczął w nią walić maczetą i cała sytuacja odkleiła się od rzeczywistości i przez czerwoną norę ześliznęła się w krainę sennych koszmarów.
– Jestem pewien, że stracił część tej forsy – powiedział Race. – Może nawet połowę tego, co od nas dostał. Ale jeśli uważasz, że Dean Clarke wsadził całe sześćdziesiąt patyków w jeden interes, to nie mogę ci pomóc.
– Może faktycznie część forsy zamelinował. Nie twierdzę, że nie masz racji. Tylko nie rozumiem, czemu miałaby się znaleźć u jego siostry. Równie dobrze mógł ją wsadzić do słoika i zakopać w ogródku. Nie mam zamiaru pastwić się nad jakąś żałosną dziwką dla zabawy. Co innego, jeśli się dowiemy, że dostała nagle jakieś duże pieniądze.
– Sześć miesięcy nakręcałem ten interes. I nie ja jeden wpakowałem w niego pieniądze.
– Dobrze. Pogadamy w Vegas, jak tę sprawę załatwić.
– Gadaniem niczego nie załatwimy – uciął Race. – Tylko na maszynach. Jego siostra jest dzisiaj w Show Low. Kiedy się dowie, że brat i jego laleczka zostali rozsmarowani po ścianach domu…
– Może byś mówił trochę ciszej – upomniał go Vince.
Lemmy stał kilka kroków dalej i obserwował ich z ramionami skrzyżowanymi na piersi, gotów w każdej chwili wkroczyć pomiędzy nich, gdyby zaszła potrzeba. Pozostali czekali w grupkach po dwóch lub trzech, pokryci kurzem i posępni, w skórzanych albo dżinsowych kurtkach, na których widniała naszywka Szczepu z czaszką w indiańskiej opasce i dewizą: ŻYJ W DRODZE, UMIERAJ W DRODZE. Zawsze tworzyli Szczep, chociaż żaden z nich nie był Indianinem, poza Peachesem, który twierdził, że jest półkrwi Czirokezem, chyba że akurat wolał być półkrwi Hiszpanem albo Inką. Doc powiedział, że może sobie być półkrwi Eskimosem i półkrwi wikingiem – i tak robi z siebie idiotę.
– Ta forsa przepadła – zwrócił się Vince do syna. – Tak samo twoje sześć miesięcy pracy. Zrozum to wreszcie.
Jego syn stał z zaciśniętymi zębami, kłykcie aż mu pobielały na trzymanej kurczowo butelce. Nie odzywał się ani słowem. Patrząc na