GAZ DO DECHY. Joe Hill
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу GAZ DO DECHY - Joe Hill страница 9
Umilkł i przeniósł wzrok na chłopaków siedzących przy stolikach.
– Ci, którzy nie odejdą, będą chcieli odzyskać straconą forsę, w ten czy inny sposób, a żaden z tych sposobów ci się nie spodoba. Bo wdepną jeszcze głębiej w ten gówniany interes z metą. To był tylko początek. Jak myto na rogatce. Za dużo w tym biznesie jest forsy, żeby odpuścili. A każdy, kto sprzedaje, bierze, a ci, co biorą, robią wokół siebie jeden wielki bajzel. Dziewczyna, która strzelała do Roya, była naćpana, a on posiekał ją tą swoją pieprzoną maczetą na drobne kawałki. Kurwa mać, kto poza ćpunem nosi przy sobie jebaną maczetę?
– Nie napuszczaj mnie na Roya, bo sam mam ochotę wsadzić mu w dupę Little Boya i patrzeć, jak mu się oczy zaświecą – powiedział Vince.
Teraz z kolei Lemmy wybuchnął śmiechem. Zwariowane pomysły na wykorzystanie bomby jądrowej były ulubionym tematem ich żartów.
– No, gadaj, co ci tam chodzi po głowie – ponaglił go Vince. – Rozmyślałeś o tym przez ostatnią godzinę.
– Skąd wiesz?
– Naprawdę sądzisz, że nie wiem, co to znaczy, jak siedzisz wyprostowany na szlifierce?
Lemmy mruknął coś pod nosem.
– Prędzej czy później gliny wlezą na głowę Royowi albo któremuś innemu z tych świrów, i zgarną wszystkich dookoła. Bo Roy i jemu podobni nie mają dość oleju w głowie, żeby się pozbywać gorącego towaru, który zgarniają. Żaden nie ma dość oleju, żeby nie mleć jęzorem, co robił swojej dziewczynie. Szlag. Nawet teraz połowa z nich nosi przy sobie crack. Sam sobie dopowiedz resztę.
Vince podrapał się po brodzie.
– Ciągle mówisz o dwóch połowach: połowa, która da nogę, i ta, która zostanie. W której połowie jest twoim zdaniem Race?
Lemmy odwrócił głowę i odsłonił ukruszony ząb w bolesnym uśmiechu.
– Naprawdę musisz o to pytać?
CYSTERNA Z NAPISEM MASKAR NA BOKU toczyła się ciężko pod górę, kiedy ją dogonili około trzeciej po południu.
Droga wiła się leniwie zakosami po łagodnym wzniesieniu. Przy tak wielu zakrętach trudno było o dobre miejsce do wyprzedzania. Race znowu się wysforował. Kiedy wyszli z baru, wdepnął gaz i trzymał się na czele Szczepu, czasem tak daleko przed pozostałymi, że Vince całkiem tracił go z oczu. Gdy dogonili ciężarówkę, jego syn siedział facetowi na zderzaku. Cała dziewiątka wlokła się pod górę w gotującym się powietrzu za ciężarówką. Vince’owi zaczęły łzawić oczy.
– Pieprzona beczka! – wrzasnął, a Lemmy pokiwał głową. Vince’a gniotło w piersi, bolały go płuca od oddychania spalinami wielkiego diesla. Z trudem cokolwiek widział. – Zabieraj z drogi tę swoją ciężką dupę!
To dziwne, że dogonili ciężarówkę tak szybko po wyruszeniu z knajpy. Nie ujechali więcej niż trzydzieści kilometrów, Maskar musiał się po drodze gdzieś zatrzymać. Ale gdzie? W okolicy nic nie było. Może zaparkował w cieniu jakiegoś billboardu, żeby się zdrzemnąć po obiedzie? Albo złapał gumę i musiał zmienić koło. Czy to ważne? Mimo to Vince nie mógł przestać o tym myśleć, nie miał pojęcia, czemu go to męczyło.
Za następnym zakrętem Race pochylił swojego harleya softail deuce i wyjechał na przeciwny pas, po czym przyspieszył z pięćdziesięciu do stu dziesięciu. Maszyna przysiadła na zadzie i wystrzeliła przed siebie. Zjechał z powrotem na prawy pas, gdy tylko wyprzedził ciężarówkę, i w tej samej chwili z przeciwka minął go jasnożółty lexus. Kierowca zatrąbił, lecz ciche biiip-biiip samochodu osobowego utonęło w ogłuszającym ryku klaksonu pneumatycznego cysterny.
Vince zauważył nadjeżdżającego lexusa i przez chwilę był pewien, że zobaczy syna zderzającego się czołowo z samochodem – w jednej chwili Race, w następnej mięso rozsmarowane na asfalcie. Sporo potrwało, zanim jego serce wróciło z gardła na swoje miejsce.
– Pieprzony świr! – wrzasnął do Lemmy’ego.
– Mówisz o kierowcy beki czy o swoim synu?! – odkrzyknął Lemmy, kiedy w końcu ucichł ryk klaksonu.
– O obydwu!
Lecz kiedy ciężarówka minęła kolejny zakręt, Maskar najwyraźniej ochłonął albo w końcu spojrzał w lusterko i zobaczył resztę Szczepu wlokącą się za nim z rykiem silników. Wystawił rękę za okno – tę spaloną słońcem, żylastą dłoń z wielkimi, grubymi palcami – i machnął, żeby przejeżdżali.
W mgnieniu oka Roy i dwaj inni wystrzelili przed siebie i z hukiem silników wyprzedzili pozostałych. Ci pojechali za nimi dwójkami. Reszta przeprawy była już bułką z masłem, skoro kierowca dał im sygnał, że droga wolna, i zwolnił do pięćdziesiątki. Vince i Lemmy zamknęli kolumnę i dołączyli do pozostałych tuż przed następnym zakrętem. Przejeżdżając obok kabiny, Vince rzucił okiem w stronę kierowcy, ale nie zobaczył nic poza tą ciemną ręką wiszącą za oknem. Pięć minut później zostawili cysternę za sobą tak daleko, że nie słyszeli nawet jej silnika.
Przed nimi rozciągała się otwarta pustynia, po prawej – oliwkowozielone skały porośnięte kaktusami saguaro i pręgowane kredowymi odcieniami żółci i czerwieni. Jechali teraz pod słońce, ścigani własnymi wydłużającymi się cieniami. Przy drodze śmignęły jakieś domy i kilka przyczep – żałosna namiastka miasteczka. Rozciągnęli się na przestrzeni ponad pół kilometra, Vince i Lemmy tym razem prawie na końcu. Niedaleko za zabudowaniami Vince zobaczył swoich ludzi skupionych w grupce na poboczu skrzyżowania z drogą numer 6.
Na zachód za krzyżówką droga, którą dotychczas jechali, została zdarta do gołej ziemi, a pomarańczowy znak informował: ROBOTY DROGOWE NA ODCINKU 30 KM. W oddali Vince zobaczył wywrotki i równiarkę. Ludzie pracowali w chmurach czerwonego pyłu, sucha glina unosiła się w powietrzu i płynęła po płaskowyżu.
Nie wiedział o tych robotach drogowych, ponieważ przyjechali inną trasą. To Race wymyślił, żeby wrócić bocznymi drogami, ale Vince się z nim zgodził. Uciekając z miejsca podwójnej zbrodni, rozsądnie było nie rzucać się w oczy. Rzecz jasna Race zaproponował tę trasę z innego powodu.
– Co jest? – spytał Vince, zatrzymując się i wystawiając nogę.
Jakby nie wiedział.
Race wskazał ręką drogę numer 6 omijającą roboty drogowe.
– Jedziemy szóstką na południe, potem możemy zjechać na I-40.
– W Show Low – dodał Vince. – Czemu mnie to nie zaskakuje?
Wtedy Roy Klowes wystawił kciuk w stronę wywrotek.
– Wolę tę dziwkę, niż wlec się dziesięć na godzinę przez trzydzieści kilometrów po tym szajsie. Pojedziemy na luzie i może zgarniemy sześćdziesiąt kafli. Tak myślę.
– I co, bolało? –