STO MILIONÓW DOLARÓW. Lee Child
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу STO MILIONÓW DOLARÓW - Lee Child страница 13
• • •
Neagley dostała plan miasta w recepcji. Rozłożyła go i podniosła do światła.
– Pięćdziesięciominutowa nieobecność daje okrąg o promieniu mniej więcej dwóch kilometrów, tak? – powiedziała. – Dwadzieścia minut w jedną stronę, dziesięć minut na rozmowę, dwadzieścia minut z powrotem. Gdzie mogli się spotkać?
– W barze, kawiarni albo na ławce w parku – odparł Reacher.
Znaleźli na planie dom, w którym Saudyjczycy wynajmowali mieszkanie. Neagley przytknęła do planu kciuk i palcem wskazującym zatoczyła koło. Znalazła się w nim plątanina ulic, według Reachera głównie mieszkalnych, ale i również komercyjnych. Był w wielu takich miastach i wiedział, jak to wygląda. W tej części świata i tej części Hamburga wznosiły się najpewniej niskie, kilkupiętrowe apartamentowce z dyskretnymi sklepami i biurami na parterze. Oczywiście z barkami, choć tych będzie chyba niewiele, może ze sklepami jubilerskimi, pralniami chemicznymi czy biurami firm ubezpieczeniowych. Z piekarniami, ciastkarniami, kawiarenkami, restauracjami i barami. Ot, przytulna dzielnica. Poza tym były tam cztery skwery, pewnie z ośmioma ławkami i gołębiami do karmienia, co lubili robić szpiedzy na filmach, które widział.
– Ładny dzień – powiedziała Neagley. – W sam raz na spacer.
• • •
Dwukilometrowy promień dawał powierzchnię prawie ośmiu kilometrów kwadratowych, czyli mniej więcej ośmiuset hektarów. Znaleźli blok Saudyjczyków, minęli go, nie podnosząc wzroku, i przystanęli na pierwszym lepszym rogu, z planem miasta w ręku, jak turyści. A turystów było tam sporo, więc się nie wyróżniali.
Od razu zaczęli odrzucać jedną możliwość po drugiej – zaczynając od piekarni z dwoma złoconymi stolikami, trzech kawiarni i dwóch barów, które znaleźli na pierwszych pięciu ulicach.
– Spotkali się wczesnym wieczorem – myślał na głos Reacher. – Co znaczy, że piekarnie odpadają. Do piekarni chodzi się rano. Moim zdaniem poszli do baru.
– Albo do parku – powiedziała Neagley.
– Gdzie Amerykanin byłby górą nad swoim rozmówcą? Zakładamy, że chodziło o negocjacje. Chciałby mieć przewagę psychologiczną. Wolałby czuć się swobodnie i próbowałby postawić rozmówcę w niezręcznej sytuacji.
– Zakładamy, że to biały?
– Statystyka mówi, że tak.
– W takim razie wybrałby bar skinheadów.
– Jest tu gdzieś taki?
– Oni nie wywieszają szyldów. Skinhead to osobowość.
Reacher spojrzał na plan. Szukał odpowiednich kształtów, skrzyżowań szerokich arterii, gdzie ruch byłby większy, a czynsz niższy i gdzie były boczne uliczki do parkowania. Znalazł odpowiednie miejsce. Po drodze mogliby zaliczyć dwa skwery.
– Ładny dzień – powiedział. – W sam raz na spacer.
• • •
Skwery rozczarowały ich w sensie ogrodniczym. Prawie całe były zalane asfaltem, na którym ustawiono donice z jaskrawymi jak szminka kwiatami. Ale znaleźli na nich ławki, dwie na każdym, i trochę odosobnienia. Jeden mógł usiąść na jednej ławce, drugi na drugiej, ten pierwszy mógł coś powiedzieć, wstać i odejść. Nikt by się nie zorientował. Ot, zwykły spacerowicz. Potem drugie spotkanie. Jeden przychodzi, drugi odchodzi.
Tak, mogli spotkać się tutaj.
Na szerokich ulicach ruch nocny nie różnił się zbytnio od dziennego, choć za dnia było tam chyba więcej pośpiechu i hałasu. Ciągnące się rzędy sklepów i restauracji znikały w bocznych uliczkach parę przecznic dalej. To właśnie tam znaleźli bar, przed którym czterech mężczyzn piło piwo. O dziesiątej rano. Wszyscy mieli ogolone głowy, porośnięte nierównymi kępkami włosów i pokryte strupami, jakby poharatali się nożem i byli z tego dumni. Młodzi, osiemnaście, najwyżej dwadzieścia lat, wyglądali jak cztery półtusze wołowe. Raczej nie stąd, pomyślał Reacher. A więc kwestia terytorium. Rościli sobie jakieś pretensje?
– Wstąpmy na kawę – zaproponowała Neagley.
– Tutaj?
– Ci chłopcy chcą nam coś powiedzieć.
– Skąd wiesz?
– Przeczucie mi mówi. Patrzą na nas.
Reacher odwrócił się i rzeczywiście, patrzyli. Lojalni wobec własnej grupy, z cieniem wyzwania w oczach i odrobiną strachu. Jak zwierzęta drżące z podniecenia pod wpływem wydzielin nakazujących walkę lub ucieczkę. Jakby coś miało się zaraz stać.
– O co im chodzi? – spytał.
– Dowiedzmy się – odparła Neagley.
Więc ruszył w ich stronę, prosto do drzwi.
Mężczyźni zwarli szyki.
– Jesteście Amerykanami? – rzucił ten stojący z przodu.
– Skąd wiesz? – spytał Reacher.
– Amerykanie nie mają tu wstępu.
6
Potem przyznał, że gdyby powiedział to ktoś w jego wieku, uderzyłby go od razu, zanim zdążyłoby przebrzmieć ostatnie słowo – bo dlaczego ktoś, kto chce się bić, miałby dyktować mu zasady walki? Ale to był dzieciak i z litości Reacher postanowił dać mu co najmniej jedną szansę. Dlatego bardzo powoli spytał:
– Mówisz po angielsku?
– Przecież słyszysz – odparł chłopak.
– Pytam, bo źle dobrałeś słowa. Wszystko poplątałeś. Zabrzmiało to tak, jakbyś uważał, że są w Niemczech bary, do których Amerykanie nie mogą wejść, ot tak, prosto z ulicy, i poczuć się swobodnie. Niemożliwe, żebyś miał to na myśli. Jeśli chcesz, pomogę ci poszperać w słowniku.
– Nasz kraj jest tylko dla Niemców.
– Mnie to pasuje – odparł Reacher. – Ale cóż, już tu jesteśmy. Ot, idziemy sobie. I mamy ochotę na kawę. Nie chcemy spuszczać wam łomotu. Wolimy dać wam możliwość wycofania się i zachowania twarzy.
– Nas jest czterech – zauważył chłopak.
– Tak szybko policzyłeś do czterech? Niemożliwe. Jakim cudem? Pytam poważnie, bardzo mnie to ciekawi.
W oknie baru pojawiła się czyjaś twarz. Ktoś wyjrzał i szybko się schował.
– Chodź, idziemy – rzuciła Neagley. – To nie tu. Nie wpuściliby go.
– A