Córka. Anne B. Ragde
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Córka - Anne B. Ragde страница 9
– Jesteś tam? – spytała mimo wszystko.
Po prostu?
– Co masz na myśli?
Czyli wystarczy po prostu to załatwić w urzędzie wojewódzkim?
– No tak. Naprawdę. Mieszkam tu, a Tor Neshov był moim ojcem, to mi daje prawa do majątku. Czuję, że to właściwy krok. Po prostu.
W słuchawce znów zapadła cisza, po której rozległ się świszczący wdech i matka zapytała, niepewnym i bardzo niskim głosem, zupełnie jakby wcześniej piła, czy Torunn naprawdę mówi poważnie.
– Tak. Oczywiście, że mówię poważnie.
Czyżby zapomniała, że nosi panieńskie nazwisko swojej matki? Dlatego, że ten wsiowy prostak nie miał dość odwagi, by stanąć po stronie biednej ciężarnej dziewczyny? Że to właśnie z tego powodu Torunn nazywa się Breiseth, a nie, KUUUUUUURWA MAĆ, Neshov?
– Uspokój się, przecież wiem, że…
Matka nie miała najmniejszego zamiaru się uspokajać, Torunn o niczym nie miała pojęcia, nic nie rozumiała, matka czuła się zszokowana, niestety nie znajdowała na to lepszego słowa niż właśnie zszokowana, mogła do tego dodać, że szok był bolesny i głęboki, bo czy to wszystko naprawdę wydawało się Torunn takie proste? W życiu by nawet nie podejrzewała, że to w ogóle możliwe.
– Chodzi mi tylko o to, że… że bardzo prosto jest to załatwić.
Czyli nazwisko Breiseth nie było dla niej dość dobre? Nadal ten ochrypły, nagle niemal pijacki głos.
– Przecież zupełnie nie o to chodzi. Sprawy wyglądają tak, że ja tu teraz mieszkam. W Neshov. Tu jest mój dom. Po raz pierwszy w życiu mam miejsce, które naprawdę… Halo?
W słuchawce nie było już słychać oddechu. Matka przerwała połączenie.
Torunn zamarła z komórką w lewej dłoni, prawą ręką wyłowiła z kieszeni papierosa i zapalniczkę, zapaliła i głęboko zaciągnęła się dymem. Pies nie spuszczał z niej wzroku.
– Zaraz – powiedziała. – Zaraz dostaniesz jeść. Tylko muszę cię najpierw opłukać.
Znów zaciągnęła się dymem i przypomniała sobie, co przeczytała w sieci dzień przed tym, jak mężczyźni ustawili maszt na podwórzu. Artykuł dotyczył morskiej mgły w Byneset i tego, jak rzadko docierała kiedyś tak daleko w głąb lądu, pisano, że to kolejny znak naszych czasów, niepokojący dowód zmian klimatycznych. Miała nadzieję, że facet z północy też czytał ten artykuł.
Wtedy przynajmniej musiałby przyznać jej rację co do tej jednej rzeczy.
Wszyscy na rondzie trąbili na nią, źle wjechała i poruszała się teraz zgodnie z ruchem wskazówek zegara, a nie w przeciwnym kierunku, chociaż o to właśnie chodziło z tymi całymi rondami.
Kierowcy jadący z przeciwka migali jej długimi światłami, jednocześnie bez przerwy naciskając na klakson, w panice kręciła kierownicą, żeby uniknąć zderzenia, pochylała się przy tym do przodu, wołając PRZEPRASZAM! PRZEPRASZAM! w stronę ledwo widocznych twarzy w autach, a przez cały ten czas była dosłownie o centymetry od czołowego zderzenia z innymi pojazdami.
I to zapewne z powodu hałasu, jaki robiły te wszystkie klaksony, jej telefon dzwonił dość długo, zanim udało jej się wyplątać ze snu. Koc Missoni spadł z niej, kiedy szybko opuszczała nogi na podłogę, żeby usiąść na sofie, usta miała wysuszone, a serce mocno waliło jej w piersi. Komórka już umilkła, więc namacała ją dłonią na stole, żeby zobaczyć, kto dzwonił.
Matka. Oczywiście. Pewnie przemyślała sprawę. Nigdy nic dobrego z tego nie wynikało, raczej przeciwnie, a przynajmniej nie wtedy, kiedy to matka gwałtownie kończyła rozmowę.
Torunn siedziała, oglądając w skupieniu swoje kolana wystające spod T-shirtu, który wciągnęła na siebie po prysznicu. Na prawym kolanie widać było odciśnięte od koca zygzaki. Kiedy była mała, ludzie mieli w domach telefony ze słuchawkami, więc kiedy człowiek się wkurwił i chciał zakończyć rozmowę, można było po prostu rzucić słuchawką, tak się wtedy robiło, dobrze to pamiętała, jak matka dzwoniła do sklepów, które pomyliły się z zamówieniem, albo kiedy robotnicy nie stawili się do pracy zgodnie z umową, albo też taksówki nie przyjeżdżały punktualnie, jak wrzeszczała i wyżywała się, a potem rzucała słuchawką.
Można było z całej siły cisnąć słuchawkę na aparat, był tak skonstruowany, żeby wytrzymać spore obciążenia spowodowane właśnie wybuchami emocji użytkowników. Zdarzało się, że od takiego wściekłego rzucania zawalał się stolik pod telefonem, obrus i bibeloty rozlatywały się na wszystkie strony, ale telefon pozostawał nienaruszony. Bywało, że wpadał pod łóżko albo trafiał weń lecący kufel z piwem, albo też był rzucany na drugi koniec pokoju, słuchawka unosiła się wtedy nad nim w powietrzu jak ogon, a mimo to się nie rozpadał.
Jeśli zaledwie chwilę później poskładało się do kupy aparat i słuchawkę i podniosło ją znów do ucha, natychmiast rozlegał się niezawodny, niezmienny sygnał ciągły. Rzucanie rozładowywało pewną część agresji, prawie całą, w zasadzie wracało się po tym do równowagi umysłowej.
Dotykanie palcem wskazującym czerwonej kropki na wyświetlaczu nie dawało nawet połowy tej satysfakcji, choćby nie wiem jak mocno ją przycisnąć. Równowaga od tego nie wracała. A teraz dzwoniła matka.
Od nagromadzonego kwasu mlekowego bolały ją mięśnie, tak bardzo, że niemal się zatoczyła, wstając. W telewizji leciała Teoria wielkiego podrywu; przed zaśnięciem oglądała dwa odcinki Przyjaciół, więc musiała przespać dłuższą chwilę. Przypomniało jej się, jak Margido siedział tutaj przy stole z nią, z matką i z Margrete i opowiadał o Wielkim Wybuchu1, tym prawdziwym, w który wierzyli astrofizycy, pamiętała to tak dobrze, jak miło im wtedy było, i jak Margido musiał nagle i szybko wyjechać do ludzi, którym umarło dziecko w kołysce.
„W ciągu tej pierwszej sekundy, dokładnie w momencie wybuchu”, powiedział wtedy Margido, „pojawił się punkcik mniejszy od atomu, który rozszerzył się do rozmiarów naszej galaktyki, czyli Drogi Mlecznej. I od tamtej pory ciągle się rozszerza, tworząc wszechświat”.
„To brzmi dość nieprawdopodobnie”, rzekła wtedy Torunn.
„Tak”, odparł Margido. „Wszystko wokół nas w tej przestrzeni, w tym gospodarstwie, w całym Trøndelagu i jak Norwegia długa i szeroka, na całym globie, Słońcu i Księżycu, i we wszystkich innych systemach słonecznych w naszej galaktyce, a jest ich całkiem sporo, wszystko to miałoby powstać z kropeczki tak małej, że trudno to pojąć. W ciągu jednej sekundy. Absolutnie w to nie wierzę”.
„Chyba faktycznie masz rację”, powiedziała matka, opróżniając swój kieliszek.
„W każdym razie Bóg potrzebował na to przynajmniej trzech pełnych dni”, stwierdził Margido, „znaczy na stworzenie nieba i Ziemi, Słońca, Księżyca i gwiazd, dla mnie to brzmi o wiele bardziej logicznie”.
Ale