Nienawiść sp. z o.o.. Matt Taibbi
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Nienawiść sp. z o.o. - Matt Taibbi страница 10
Rutenberg uważał, że powinniśmy zacisnąć zęby i wyrzec się „wyważenia, tej idealistycznej postaci dziennikarstwa przez duże D, do której wieczne dążenie nam wpojono”. A dlaczego? Bo „teraz, kiedy został kandydatem republikanów na prezydenta, nierównowaga będzie [Trumpowi] podcinać skrzydła”. Nasilenie prac nad prześwietlaniem tego kandydata, wytykanie mu rzewnego pierdolenia i tym podobne miały zaszkodzić mu w sondażach, przynajmniej w teorii.
W rzeczywistości felieton ten przyczynił się do zasiania ziarna haniebnej symbiozy, którą widzimy obecnie. Rezygnacja z „wyważenia”, którą miał na myśli Rutenberg, nie oznaczała większej nagonki na Trumpa – i bez tego obrywał od nas każdym epitetem w słowniku – ale mniej intensywne przyglądanie się jego rywalce.
Obwieszczenie tego dało Trumpowi okazję do jeszcze silniejszych ataków na media uznane za uprzedzone do niego, co uwiarygadniało jego paranoiczną linię polityczną. Zarazem ta poza zmobilizowała wiernych czytelników gazet takich jak „NYT”, przynajmniej na pewien czas. Rok po felietonie Rutenberga „Times” rozkoszował się tak zwaną Donaldową zwyżką w liczbie prenumeratorów – w czwartym kwartale roku 2016, kiedy „Times” miał zaszczyt karmić przerażonych czytelników hiobowymi wieściami o triumfie Trumpa, gazeta osiągnęła najlepsze wyniki od czasu uruchomienia płatności za treści w internecie.
Gdy jednak przyszło lato 2018 roku, po Donaldowej zwyżce nie było już śladu, a w internecie najlepiej rozwijały się rubryki krzyżówkowa i kulinarna „Timesa”. Wciąż jednak mogli chlubić się tym, że w zamian za parę dobrych kwartałów wyrzekli się wieloletniej, ciężko zapracowanej reputacji pisma obiektywnego.
W roku 2016 doszło do jeszcze jednej wywołanej Trumpem, a zdumiewającej zmiany w dziennikarstwie, tym razem dotyczącej wyników sondaży: coraz częściej ignorowaliśmy korzystne dla niego wyniki, za to forowaliśmy badania sugerujące triumf Clinton. „Times” opublikował w październiku artykuł, w którym obwieszczono, że właściwie jest już po kampanii, i powiadomiono nas, że możemy oczekiwać „zdecydowanego zwycięstwa [Hillary] na każdym szczeblu”. Przez całą kampanię w gazetach pełno było jednoznacznych prognoz i analiz demograficznych opatrzonych tytułami w rodzaju: Spokojnie, Trump nie zdoła wygrać czy Sześć etapów katastrofy Donalda Trumpa.
Artykuły te były jak tiki zdradzające pokerzystę. Oficjalnie powodem naszej nowej zaczepnej postawy było ostrzeganie przed Trumpem. Jednak niedostateczne informowanie o skali zagrożenia, którym się stawał, wcale demokratom nie pomogło. Jeśli już, to stało się dokładnie odwrotnie. Bezzębne raporty o zbieranych danych sprawiły, że możliwe do naprawienia słabości w obozie zwolenników Clinton nie przyciągały większej uwagi – kto wie, może nawet skłoniły jednego czy tysiąc głosujących do pozostania w domu, skoro wynik był już przesądzony.
Zarazem takie materiały zbierały mnóstwo kliknięć od wyborców ze stanów zdominowanych przez demokratów dzięki temu samemu impulsowi, który każe kibicom sportowym czytać optymistyczne prognozy nawet wtedy, kiedy ich drużyny obsysają. Zamiast „dziennikarstwa ostrzegawczego” mieliśmy raczej klimat zapamiętałego trzymania kciuków za swojaków (co akurat w gatunku rozrywkowym, jakim jest dziennikarstwo sportowe, absolutnie da się obronić).
Zwycięstwo Trumpa było tak wielkim szokiem dla milionów ludzi w znacznym stopniu właśnie z powodu tego skrzywienia w branży dziennikarstwa sondażowego, którego sensem istnienia miała być przecież ochrona przed pułapkami konwenansów i myślenia grupowego.
Dzień wyborów w roku 2016 był dla amerykańskiego dziennikarstwa historyczną porażką. Zupełnie jakbyśmy po dokonaniu inwazji na Irak przekonali się w ciągu zaledwie paru godzin, że nie było tam jednak broni masowego rażenia. Niemal natychmiast wykrystalizował się nowy oficjalny dyskurs objaśniający niepowodzenia dziennikarzy tak, że prawdopodobieństwo kolejnych klęsk jeszcze wzrosło.
Chomsky i Herman pisali, że reakcją elit na porażkę militarną USA w Wietnamie było stworzenie rewizjonistycznej historii, która nie tylko odwróciła naszą uwagę od rzeczywistych zbrodni i porażek politycznych Amerykanów, ale też przygotowała grunt pod kolejne inwazje i okupacje. Powietnamska historia winiła za przegraną „nadmiar demokracji”, szczególnie w mediach: przegrywi krytykujący nasze szanse na zwycięstwo podkopali w narodzie determinację do toczenia wojny, która była do wygrania.
Media położyły więc uszy po sobie i grzecznie porzuciły wiele „nadmiernie demokratycznych” praktyk. Przestaliśmy pokazywać śmierć na polu walki, wracające do kraju trumny i tak dalej. Żeby w ogóle znaleźć się jako dziennikarz w strefie działań wojennych, trzeba było zagnieździć się w którejś amerykańskiej jednostce, przez co większość reportaży wojennych wyglądała jak teksty z frontowej gazetki. Nawet ja poddałem się tym wymogom.
Podobnie oficjalny dyskurs po wyborach roku 2016 odwracał uwagę od tego, że przez całe pokolenie prasa swoimi zachowaniami zdegenerowała proces kampanii prezydenckiej do tego stopnia, iż wybór kogoś pokroju Trumpa stał się w ogóle możliwy.
Wszelkie szczere analizy tego, co zaszło, musiałyby skupić się na jednym: dziennikarstwo wyborcze od tak dawna z takim zadęciem wbijało wyborcom do głowy, co znaczy „prezydenckość”, i narzucało hołdowanie idiotyzmom takim jak „wnikliwość” czy „norma piwna”, że w roku 2016 byli już oni gotowi przyklasnąć każdemu kandydatowi, który będzie miał dość rozumu, żeby kazać nam spierdalać na drzewo. Między wierszami dało się zresztą wyczytać, że cały ten nasz bełkot o piwie, „sympatyczności” itepe był tylko wyobrażeniem waszyngtońskiego korpusu dziennikarskiego o tym, co jest ważne dla wyborców w stanach, nad którymi się lata.
Biorąc pod uwagę, że rzeczywisty elektorat w większości grzązł w długach, ciągnął po parę etatów bez ubezpieczenia, za to z koszmarnymi scoringami kredytowymi, często borykając się jeszcze z uzależnieniami od alkoholu czy opiatów i innymi problemami, mówienie tym ludziom co kampanię wyborczą, że tak naprawdę ważne jest dla nich to, który kandydat wygląda najlepiej ze strzelbą na polowaniu na kaczki, było potwornie arystokratyczną obelgą. Nasze oderwanie od rzeczywistości było jednak tak zupełne, że co cztery lata częstowaliśmy ich takimi obelgami w coraz większym nasileniu.
Było jasne, że z tego właśnie w znacznej części wyrastała atrakcyjność Trumpa. Jednak w powyborczych analizach w ogóle o tym nie wspominano.
Zamiast tego utarła się legenda, że w czasie kampanii wyborczej niedostatecznie do niego zniechęcaliśmy. Władcy mediów uznali, że tak naprawdę trzeba Ameryce bardziej bezpośrednią dydaktyką wyklarować, który wybór polityczny jest akceptowalny, a który nie.
Ta sama banda komentatorów, która wychowywała nas na kretyńskich komunikatach takich jak okładka „Newsweeka” z George’em H. W. Bushem pod tytułem Zwalczając aspekt cieniasa, spisała też nową legendę o tym, jak to dziennikarze ery Trumpa dostali nauczkę i wrócą do właściwszej sobie roli nieironicznych oponentów tępego populizmu.
Nie mieliśmy na przykład bawić się w półsłówka typu „przejęzyczenie”. Nowi, Ulepszeni Dziennikarze będą dawali w nagłówkach słowo „kłamstwo”. A jak, przekonacie się. Teraz jesteśmy twardzi, że hej.
Gdy wkraczaliśmy w epokę – ojoj – prezydenta Trumpa, zadął w tę trąbkę nawet tak sławny człowiek jak Dan Rather. Naszło go po tym, jak w niedzielnym