Czarne ziarno. Marta Zaborowska

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Czarne ziarno - Marta Zaborowska страница 16

Czarne ziarno - Marta Zaborowska

Скачать книгу

z niewielkim zadaszeniem i przekręconą rynną, z drewnianą przybudówką bez widocznych drzwi. Musiały zostać zamontowane od strony ogrodu. Wszystko się zgadzało.

      Przeskoczyła przez grudę ziemi zmieszaną z wkręconymi w nią chwastami, po czym podeszła bliżej domu. Szła ostrożnie, upewniając się przy każdym stawianym kroku, by spod jej butów nie wydostawał się żaden dźwięk mogący zbudzić mieszkańców sąsiedniego mieszkania, o ile tacy w ogóle byli. Odgłosy grubych podeszew tonęły jednak cicho w napęczniałym wilgocią piachu.

      Obeszła dom. Zanurzony w mroku ogród nie przypominał tego ze zdjęcia Marii. Połamane krzaki i wykrzywione drzewa z pniami oblepionymi zgniłymi liśćmi takiego samego bluszczu, jaki piął się po murze dzielącym dom na dwie części, sprawiały wrażenie umarłych. Z trudem rozpoznała niewielki klomb zrobiony z cegieł, ogołocony z jakichkolwiek pędów, przysypany jedynie resztkami świeżo nadpalonych bierwion, rzuconych zapewne przez pałętających się po okolicy bezdomnych. Odkąd Maria się stąd wyniosła, domu nikt nie doglądał. Klomb zamienił się w palenisko, sąsiedzi, jeśli zostali na starych śmieciach, wybrali święty spokój zamiast wtrącania się w sprawę porzuconej posesji.

      Podeszła do przybudówki. Na drzwiach wciąż było widać resztki zerwanej policyjnej taśmy. Pomieszczenie zamknięto na lichą kłódkę z równie lichym skoblem. Nie wiadomo, kto ją założył ani kiedy. Wyglądała na nową, nie nosiła jeszcze śladu rdzy. Była niewiele większa od kłódek, jakimi zamyka się podróżne walizki. Wystarczyło mocniej pociągnąć, by znaleźć się w środku.

      Szarpnęła kłódką kilka razy i wysunęła ją ze skobla. Przeszła przez niewielki próg zbity z kawałka pilśniowej płyty i skierowała światło latarki do wnętrza, omiatając nim ściany. Stało pod nimi to, co zwykle ludzie umieszczają w takich miejscach: przetrawiony plamami i zawilgocony materac, grabie, przewrócona taczka, kilka parcianych worków ze starymi butami i połamanymi dziecięcymi zabawkami. Nie spodziewała się znaleźć tu czegoś, co choćby w najmniejszym stopniu miałoby związek ze sprawą Rawskiej. Każdy centymetr posesji został przebadany przez jej byłych kolegów w służbowych mundurach, a każdy dowód mogący posłużyć podczas procesu – zebrany do papierowej torby. Chciała jedynie poczuć klimat tego miejsca, zakotwiczyć jego obraz w pamięci, by nie stanąć przed Niną z mdłym pojęciem o domu i ogrodzie, w którym feralnej sylwestrowej nocy rozegrała się rodzinna tragedia.

      Skierowała snop światła na wprost siebie. Pod przeciwległą ścianą stała żeliwna parkowa ławka z rzuconym na nią niedbale burym pledem. To na niej, zgodnie z tym, co podała prasa, siedziała Rawska, podtrzymując umierającego syna. Pod ławką, na podłodze przykrytej szczelnie starym linoleum, leżało kilka porwanych gazet z ostatnich tygodni. Teoria o koczujących tu bezdomnych, którzy dogrzewali się ogniskiem rozpalanym w starym klombie, potwierdzała się na jej oczach.

      Światło latarki zatrzymało się na pustych hakach przeznaczonych do mocowania rowerów i przesunęło niżej, na metalową rozkładaną suszarkę do rozwieszania prania. Do jej cienkich prętów poprzyczepiane były za sznurki reklamówki służące za lodówkę. Julia podeszła do toreb i uchyliła jedną z nich. Ze środka wydobył się smród starego tłuszczu. Cofnęła się z obrzydzeniem, odór przypominał zapach zjełczałego oleju stojącego przez miesiąc w pełnym słońcu. Zasłoniła nos ręką i ponownie zajrzała do środka, celując światłem w środek torby. Na dnie reklamówki leżały poogryzane resztki kości. Były małe i drobne, najprawdopodobniej pozostały po zjedzeniu jakiegoś upieczonego w ognisku ptaka.

      Wróciła do ławki. Odsunęła brudny pled i usiadła na jej brzegu. Przeciągnęła dłońmi po zimnym metalu. Tu leżał Leon, kiedy dom otoczyły policyjne wozy. Była noc i ciemność, tak samo jak teraz. I błoto naniesione przez ciągnięte ciało chłopaka, wymieszane z jego krwią. Tylko takiej ciszy nie było. Huczało od fajerwerków puszczanych w oddalonych od Dereniowej ogrodach i pokrzykiwań sąsiadów witających nowy rok.

      Leżał na boku czy na wznak? Rawska trzymała jego głowę na kolanach czy pozwalała jej zwisać jak głowie gęsi, której podrzyna się szyję? Pod nogami nie było już plam z krwi, rozmyły się pod nanoszonymi butami deszczem i śniegiem. To, co zostało na kocu, wyglądało na rdzawe ślady, ale równie dobrze mogło być zwykłym brudem. Zabrano stąd wszystko, co miało związek ze zbrodnią. Każdy zgniły liść i każdy przedmiot, jeśli spadła na niego choć kropla krwi Leona.

      Zgasiła latarkę. Oparła plecy o twardą ramę ławki i zapatrzyła się przed siebie, gdzie przez uchylone drzwi przybudówki widać było ciemny ogród i otaczającą dom pustkę. Kto zajrzał tu pierwszy? Czy aby na pewno była to Judyta? A co z Marią i Niną? O której znalazły się na zewnątrz i co wygoniło je z domu – krzyk czy też nadmiernie przeciągająca się nieobecność matki i brata? Kiedy Leon znalazł się na tej ławce, nie był już w stanie wzywać pomocy. Krew szybko wycieka, zwłaszcza z tętnicy. Kilka minut i do człowieka przestają docierać jakiekolwiek dźwięki, nawet te najgłośniejsze, jakie wydają wystrzeliwane w niebo fajerwerki. Jedyne, co mógł zrobić, to patrzeć na pochylającą się nad nim matkę.

      Powinna już stąd iść. Po to, by nie natknąć się na tych, co zostawili w torbie ogryzione kości ptaka. I tak miała dużo szczęścia, że nie stanęła z nimi oko w oko. Wrócą tu przecież, choćby na kilka godzin, jakie pozostały do świtu. Położą się na cuchnącym brudem materacu i przykryją pledem z plamami rdzy.

      Zanim zatrzasnęła kłódkę, roztarła podeszwami ślady pozostawione przez jej buty. Naniesione błoto rozmazało się po kilku sprawnych ruchach nóg i zrównało z wżartym w linoleum brudem. Lepiej, żeby ci, co tu teraz mieszkają, nie wiedzieli, że ktoś obcy wszedł na ich teren.

      Wróciła przed główne wejście domu.

      Dawno tego nie robiła, lata minęły, odkąd użyła wytrychu po raz ostatni. Rozejrzała się po pustej ulicy i wsunęła wysłużony, składany jak scyzoryk szpikulec w zamek pod klamką. Zatrzask zgrzytnął cicho.

      Tak jak się spodziewała, żadnego alarmu nie było. Ani światła. Elektrownia odcięła prąd, kiedy Maria na poważnie zaczęła zalegać z opłatami.

      W korytarzu panowała cisza, jakby w promieniu kilometra nie istniało nic poza tym miejscem. Ciemność była tak samo intensywna, jedynie w przejściu między schodami a ścianą prowadzącą do kuchni mrok rozjaśniała blada struga światła księżyca wpadająca przez niedomknięte okno nad sienią.

      Sięgnęła po telefon komórkowy i włączyła nagrywanie. Przeklęła się w myślach za to, że nie zrobiła tego, będąc w ogrodowej przybudówce. Być może straciła jedyną szansę na zarejestrowanie zapisu tamtego miejsca.

      Skierowała kamerę na korytarz. Pod nogami miała to samo linoleum co w drewnianej dobudówce. Mniej wytarte, ale za to w wielu miejscach popękane jak ziemia po wieloletniej suszy. Minęła niefunkcjonującą kotłownię, wbudowane pod schodami szafki i pusty wieszak na płaszcze stojący w kącie przedpokoju.

      Ruszyła wąskim przejściem w kierunku saloniku. Był niemal pusty, część mebli musiała sprzedać Maria, żeby mieć za co opłacić kilka pierwszych rat czynszu i co włożyć do garnka. Telewizora też nie było. W kącie pokoju stał jedynie mały kawowy stół, pośrodku wygnieciona kanapa, której stan nie dawał szans na sprzedaż. Był jeszcze stojak po choince rzucony byle jak za firankę. Wokół niego nadal leżały niezmiecione do końca suche igły po świątecznym drzewku.

      Podeszła do okna balkonowego. Było wąskie i wychodziło na niewielki taras wyłożony po części wytartą sztuczną trawą,

Скачать книгу