Czarne ziarno. Marta Zaborowska
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Czarne ziarno - Marta Zaborowska страница 23
– Interesują panią podrapane meble?
– Interesuje mnie wszystko, co jest związane z Niną. Bo to… – Julia wskazała brodą teczkę i wystające z niej dokumenty – …to tylko suche dane, zwykła papierologia.
Synowiec trzasnął gumką teczki i dźwignął się, by odnieść akta do szafki. Gdy znalazły się pod literą R, docisnął szufladę tak energicznym ruchem, że odskoczyła od metalowych pleców.
– Niektórzy ludzie nigdy się nie zmieniają – powiedział do siebie pod nosem i dodał już głośniej: – Niech pani tu zaczeka.
Poprawił odwiniętą połę fartucha, po czym ruszył w stronę drzwi.
– Proszę nie iść za mną – powtórzył.
Została sama. Przez chwilę siedziała nieruchomo, nasłuchując, czy kroki doktora oddaliły się na tyle, by mogła bezpiecznie poruszać się po pokoju. Zaczęła od szafki z teczką Niny. Blef wypalił. Interesowało ją wszystko, każde słowo zapisane w raportach lekarzy i pielęgniarek. Synowiec powiedział jej tyle, ile chciał. Była pewna, że nie miał zamiaru podzielić się z nią tak zwanym mięsem, czyli wszystkim, co było ważne z lekarskiego punktu widzenia, a stanowiło tajemnicę zawodową.
Znalazła teczkę bez trudu, nie wcisnął jej do końca pomiędzy inne. Wystawała ostrym brzegiem ponad pozostałe. Przerzuciła pierwszą kartę, gdzie poza informacjami o jej nazwisku, adresie, wieku i płci nie było nic szczególnie ciekawego. Na kolejnej było rozpoznanie choroby. Początki nerwicy lękowej. A więc jednak lęki, nie tylko wstręt. Obserwacje były prowadzone dzień po dniu, zapisywane kolejno, jedne pod drugimi, zawierały krótkie notki na temat tego, co dziewczynka jadła, jakie brała leki i jak na nie reagowała. Zmieniały się nazwy pigułek i zastrzyków domięśniowych, jakby klinika prowadziła badania na szczurze laboratoryjnym. Zbyt często i w coraz większych dawkach. To po nich czuła się wyczerpana i apatyczna, chociaż skutek miał być odwrotny.
Nie miała czasu na przeglądanie wszystkich stron. Wyjęła komórkę i zaczęła robić zdjęcia. Musiała wykonać ich dużo, jak najwięcej. Przekładała kolejne strony i ustawiała aparat raz za razem. Niektóre zdjęcia wychodziły ostro, inne mniej. Ręce zaczęły jej się pocić, gdy z korytarza dobiegł ją odgłos kroków wracającego Synowca. Jeszcze trzy, dwa, jedno… Zamknęła teczkę i schowała ją między akta innych pacjentów.
Za plecami usłyszała, jak przekręca się klamka w drzwiach. Nie zdążyła dopaść swojego krzesła. Bliżej było do fotela, na którym wcześniej siedział lekarz.
– Wygodny jak madejowe łoże – powiedziała z niesmakiem i zakołysała się w siedzisku. – Poprzedni był dużo lepszy.
Doktor Synowiec przytomnie spojrzał na niedomkniętą przez Julię szufladę.
– Fotel doktora Maciejewskiego stoi w innym gabinecie. Czyżby stęskniła się pani za nim?
– Nie mam zwyczaju tęsknić za meblami – bąknęła. – Gdyby tak było, popadałabym w obłęd przy każdej kolejnej przeprowadzce.
Synowiec spojrzał na nią znacząco.
– Nie mówię o fotelu, Julio.
Cisza, która zawisła między nimi, zdawała się nie mieć końca. Patrzyli sobie w oczy, jakby chcieli przewiercić się wzrokiem. Doktor musiał wiedzieć o tym, co zaszło między nią a Arturem. Być może spotkali się właśnie tu, w tym gabinecie. Maciejewski był zbyt wściekły po tym, co od niej usłyszał, i wylał na Julię wiadro pomyj. Nie, to nie mogło odbyć się w ten sposób. Nie byłby do tego zdolny, zbyt mocno ją kochał, żeby miał jej ubliżać. Pewnie milczał i tłamsił w sobie rozczarowanie. To nie trwało dzień lub dwa, lecz tygodnie. Był daleko myślami, jego mentalna nieobecność doprowadziła do tego, że w końcu zaczęło się sypać w pracy. Może pacjenci zaczęli się na niego uskarżać, może nawet w roztargnieniu podał komuś złe leki. Więc on, nieomylny ordynator i władca ludzkiej psychiki, musiał sam poprosić o pomoc innego fachowca, by przypomniał mu na chłodno i z naukowym podejściem, że miłość to tylko zwykła chemia w mózgu, reakcja łańcuchowa dopaminy i serotoniny. Takie postawienie sprawy miało pomóc. Prawda wypowiedziana przez drugą osobę brzmi bardziej wiarygodnie niż powtarzana samemu sobie przed lustrem. Zdradził więc szczegóły Synowcowi. Może nie wyjawił wszystkiego, pominął szczegóły tej jakże żałosnej sceny, jaka wydarzyła się w przeddzień Wigilii. Synowiec widział tylko jedno logiczne wyjście z sytuacji: przypomniał mu o norweskim instytucie, który wciąż na niego czekał.
Musiał wiedzieć sporo, dlatego teraz tak świdrował ją wzrokiem. Nawet jeśli to miał być ten moment, w którym mogłaby z udawaną swobodą rzucić niezobowiązujące: „A jak miewa się Artur? Czy jest zdrów i czy dobrze mu idzie w Norwegii, Szwecji czy Bóg wie gdzie?” i dać tym samym sygnał, że pyta tylko ze zwykłej życzliwości, zdobyła się jedynie na krótkie:
– Powinniśmy już iść.
Podniosła się z fotela i łapiąc swoją torbę oraz płaszcz, wyminęła doktora Synowca w drodze do wyjścia.
Przykleił do twarzy uśmiech, ten sam, z jakim powitał ją, kiedy przekroczyła próg jego gabinetu. Gestem ręki wskazał drzwi. Była mu wdzięczna, że nie wrócił do tematu Artura. Nie ma go tu i nie ma potrzeby, by rozmawiać o czymś, co minęło.
– Musimy zjechać na parter – powiedział doktor, przekręcając klucz w zamku i chowając go w kieszeni fartucha. – Pokój Niny jest w lewym skrzydle.
– Uwierzyła ci? – Klaudia Komasa odrzuciła z twarzy jasne włosy i wyciągnęła się na swoim łóżku, próbując sięgnąć po pilota leżącego na nocnej szafce. Ręka z niemal niewidocznym tatuażem znajdującym się pod łokciem namacała przedmiot, po czym włączyła telewizor.
Ostatni łyk złocistej corony przepłynął Marii przez gardło. Odstawiła butelkę na podłogę i zasłoniła usta, by powstrzymać wędrujący nagazowany bąbel powietrza.
– Spokojna głowa, umiem rozmawiać z ludźmi – odpowiedziała i otarła usta wierzchem dłoni.
– Przecież to glina, a gliny z zasady nie ufają ludziom. Z gliniarstwa się nie wychodzi, nawet wtedy, gdy zrzuca się mundur.
– Glina nie różni się niczym od normalnego człowieka. – Maria wyjęła z kartonowego sześciopaka kolejną butelkę piwa i rozejrzała się za otwieraczem. Nie znalazła go w zasięgu wzroku, podniosła się więc z dywanu i przyłożyła kapsel do otworu we framudze drzwi. Kapsel odskoczył, szczerbiąc przy okazji szyjkę butelki. Gdy wróciła na poprzednie miejsce na dywanie, sięgnęła po paczkę z paluszkami. – Poza tym powiedziałam jej tylko tyle, ile powinna usłyszeć.
– I co? Wzruszyła się? – Przez pokój przebiegł chichot. – Rodzinne selfie też pokazałaś?
– No przecież. Musiałam być wiarygodna.
Z rozerwanej przez Marię paczki z paluszkami wysypało się na dywan kilka słonych pałeczek. Klaudia znów wyciągnęła rękę, tym razem po przegryzkę.