Czarne ziarno. Marta Zaborowska

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Czarne ziarno - Marta Zaborowska страница 27

Czarne ziarno - Marta Zaborowska

Скачать книгу

style="font-size:15px;">      – Wiem, co powinienem. Nina nie potrzebuje pani pomocy. Nie takiej.

      – Tak, tak… Lepiej odizolować ją od ludzi. Zamknąć w klatce, żeby jeszcze bardziej zdziczała. A może pan nie chce, żeby stąd wyszła? Nie wiem, na jak długo zostało opłacone jej leczenie, ale te pieniądze skończą się prędzej niż później.

      – Sugeruje pani, że trzymam ją tu dla zysku?

      – Ja niczego nie sugeruję.

      – I niech tak zostanie. – Ręka doktora zacisnęła się na ramieniu Julii. – A teraz lepiej będzie, jeśli pani stąd pójdzie. Naprawdę, szkoda mojego i pani czasu na te dziecinne uszczypliwości.

      – Myślałam, że miło sobie rozmawiamy. Żałuję, że jest pan odmiennego zdania.

      Wyszli z pokoju. Julia widziała, jak Synowiec daje kątem oka znać stojącej za progiem pielęgniarce, że już po wszystkim i niewygodna wizyta dobiegła końca. Kiedy tylko zielony płaszcz Julii zniknie w korytarzu prowadzącym do recepcji, wyprowadzą Ninę ze schowka i wpuszczą do pokoju z całodobowym monitoringiem. Może wcale nie chciała, by ją podglądali i nie było z jej strony na to żadnego przyzwolenia, a historyjka o przedziwnej prośbie Niny była kłamstwem, które wyszłoby na jaw, jeśli Julia stanęłaby z nią oko w oko. Dlatego ją schowali.

      – Doktorze! – zawołała Julia za odchodzącym w przeciwnym kierunku Synowcem.

      Mężczyzna obrócił się wolno w jej stronę.

      – Coś jeszcze? – spytał, siląc się na neutralną uprzejmość. Wysiłek musiał być duży, sądząc po jego zaciśniętej szczęce. – Zapomniała pani o czymś?

      – Tak. – Julia wróciła od wyjściowych drzwi i stanęła naprzeciw niego. Wyjęła z torby szarego kotka zabranego z domu przy Dereniowej. – Niech pan jej to da ode mnie.

      – Pluszak?

      – Należy do Niny. Najwidoczniej zapomniała zabrać go ze sobą albo zawieruszył się podczas jej przenosin do kliniki. Niech ma przy sobie coś poza ubraniami i długopisem. Miał być podziękowaniem za naszą rozmowę, do której nie doszło z pańskiego powodu. Tak czy inaczej, chcę, żeby go dostała.

      Doktor wsunął maskotkę do kieszeni fartucha.

      – Tyle mogę zrobić. Zresztą, o ile pamiętam, Nina bardzo chciała po niego wrócić do swojego domu. Musi go bardzo lubić.

      – Niech pan nie zapomni. Na pewno się ucieszy.

      Patrzyła, jak się oddala i skręca w kierunku pokoju dziewczynki. Słyszała, jak z głębi korytarza dobiega najpierw skrzypnięcie otwieranych drzwi, a zaraz potem ktoś stawia kilka delikatnych kroków. Potem znów szczęknięcie klamki i cisza tak wielka, że niemal rozsadzająca uszy.

      Spokój trwał krótko. Julia nie zdążyła dojść do wyjścia, kiedy z głębi budynku dobiegł ją rozdzierający krzyk jakiejś młodej kobiety.

      – Lepiej tego nie słuchać. – Ewa Czajka wychyliła się zza recepcyjnej szyby. – Zaraz dostanie valium i się uspokoi. Będzie spała do trzeciej po południu.

      Julia spojrzała na zegarek. Wskazówki pokazywały dziesiątą pięć. Nie chciała wiedzieć, kim była ta kobieta ani dlaczego krzyczała. Miała tylko nadzieję, że ten rozpaczliwy wrzask nie należał do Niny.

      – Gdyby coś się działo, rozumie pani, cokolwiek… – Julia wyjęła z portfela swoją wizytówkę i podeszła do Czajki. – Proszę dać mi znać.

      Dziewczyna wyciągnęła rękę przez okienko. Po chwili wizytówka powędrowała do jej prywatnej torby.

      – Jasne – odparła bez namysłu. – Tu wszystko może się zdarzyć. To w końcu dom wariatów.

      Rozdział VI

      Arleta Rawska upiła ostatni łyk gorzkiej herbaty i odstawiła kubek na tacę, tuż obok pustego talerza. Jadała zawsze w ten sam sposób, siedząc z tacą na kolanach na swojej pryczy pod sufitem. Do stołu się nie pchała. Żaba i Gryga rozstawiały swoje miski tak, żeby dla niej brakowało miejsca. Zwłaszcza Żabie trudno było przełykać, gdy miała ją przed oczami. Wdrapywała się więc ze swoim przydziałem jedzenia na pryczę i opierając plecy o ścianę, jadała w samotności.

      Codziennie przeżywała déjà vu. O równych godzinach podjeżdżał wózek na gumowych kółkach, szczękały drzwi otwieranych cel, a potem następowało ładowanie jedzenia do misek. Młoda i pyskata pomocnica kucharki, nazywana Łychą, najpierw lała zupę, po czym z wykrzywioną twarzą wrzucała na talerze rozbełtane ziemniaki przypominające białe błoto i polewała je wieprzowym gulaszem lub innym świństwem, w którym więcej było tłuszczu aniżeli mięsa. Kiedy manewrowała chochlą, sos spływał jej po ręku aż do łokcia, ale nie przyszło jej do głowy, by założyć rękawiczki, które woziła ze sobą przewieszone przez uchwyt wózka.

      Jedzenie było klasycznie podłe. Arleta zostawiła połowę białobrązowego bełtu na talerzu i zsunęła się z pryczy. Przecisnęła się obok stolika, starając się nie trącić nogą ani łokciem Żaby i Grygi, i stanęła nad koszem na śmieci, chcąc wyrzucić niedojedzone kawałki tłuszczu.

      – Gdzie?! – Żaba wytrzeszczyła oczy. – Do kibla z tym, żeby smrodu na salonie nie było!

      Poszła posłusznie w kąt celi, do dziupli z sedesem bez deski i umywalką z pordzewiałymi kurkami, odgrodzonej od łóżek zasłoną prysznicową zawieszoną na poprzecznym pręcie. Zsunęła łyżką zawartość talerza do muszli i usiadła na jej brzegu. Krawędź sedesu wbijała się w pośladki, ale musiała pobyć sama, choć przez chwilę. Nigdy wcześniej nie przypuszczałaby, że luksus odosobnienia będzie mogło dawać jej coś takiego jak ukrycie się za zwichrowaną zasłonką i patrzenie na cieknący kran. Kiedy tu trafiła, jej życie zamieniło się w koszmar.

      „Przed” i „po” zadziało się szybko, tak samo szybko jak jazda ciemnymi ulicami miasta w zamkniętym na ciężki zatrzask radiowozie. Nie miała na sobie wiele, do wozu weszła, tak jak stała, w domowych pantoflach i narzuconym na ramiona palcie, spod którego wystawała nocna koszula zbroczona krwią Leona.

      Kiedy zamknęły się za nią drzwi radiowozu i usiadła w kącie na zimnej ławce, miała ciszę w uszach. Nie słyszała niczego i nikogo, nie dochodziły do niej płacz córek ani polecenia policji. Miała wrażenie, że wokół niej nie ma nic poza wielką czarną czeluścią, w głąb której leci na łeb na szyję. W mroku widziała tylko swoje dłonie, które z całej siły zaciskała między nagimi kolanami. Były blade od zimna, jedynie gdzieniegdzie między palcami przebijały ciemne smugi. Bała się podnieść je bliżej oczu, wolała nie widzieć, jak po wewnętrznej stronie rąk cienkie strużki krwi przybierają inny kształt aniżeli te na wierzchu dłoni. A właściwie jak nie mają już żadnego kształtu, są tylko zaschniętymi plamami pokrywającymi opuszki, i wypełniają linie głowy, słońca i życia. Ściskała je więc kolanami z uporem, by nie patrzeć. Co jakiś czas tarła nimi nerwowo o koszulę, która od pasa w dół przesiąknięta była krwią jej syna.

      Potem poprowadzili ją korytarzem. Tak wąskim, że jeden z dwóch pilnujących ją policjantów musiał iść za nimi, żeby nie ocierać się o jej

Скачать книгу