Polanim. Karolina Przewrocka-Aderet
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Polanim - Karolina Przewrocka-Aderet страница 7
„Żydzi pracują tu dumnie i z pewnością siebie. To miasto należy do nich. To jest ich krew i ciało, ich praca. Każdy bez różnicy czuje się tutaj jak obywatel pierwszej klasy. Żyd w Tel Awiwie jest bardziej subtelny, cichy i bardziej pewny siebie niż Żydzi w pozostałych zakątkach kraju”[3] – mówi o Tel Awiwie urodzony w Warszawie Izaak Grünbaum, polski poseł, syjonista, wreszcie jeden z tych, którzy podpiszą później deklarację niepodległości państwa Izrael. Podkreśla, że to wyjątkowe miejsce w żydowskiej ojczyźnie, bo tu Żydzi mają szansę być samodzielni, stanowić o sobie, sprawdzać się w samorządności bardziej niż w innych miejscach.
W latach 1924–1926 do Palestyny napływa czwarta alija, nazwana potocznie „aliją Grabskiego”. To właściciele niewielkich sklepików, Tel Awiw śmieje się więc, że oto przeniosły się tutaj warszawskie Nalewki. Inni złośliwie nazywają tę falę imigrantów alijat hakioskim, aliją kioskową. Ci, którym udało się zachować kapitał, inwestują go. Panuje przekonanie, że sytuacja ekonomiczna młodego Tel Awiwu zależy właściwie od majątków przywożonych przez polskich Żydów.
Przybywają polscy rzemieślnicy, kupcy, inteligenci, przywożą ze sobą europejski styl życia. Mimo specyficznej pogody ani mężczyźni, ani kobiety nie rezygnują z szyku. Przy trzydziestostopniowym upale spacerują po nowiutkich bulwarach w garniturach, kapeluszach, szpilkach i eleganckich garsonkach. Przesiadują w kawiarniach, czytając gazety, racząc się kawą i ciastem. Chadzają do kin, na zabawy, wkrótce także do teatru i filharmonii.
W 1928 roku do Brytyjskiego Mandatu Palestyny przyjeżdża wraz z trupą teatralną Nahum Zemach. I zostaje na stałe. W Białymstoku w pierwszej dekadzie XX wieku wystawiał jako pierwszy sztuki po hebrajsku i stamtąd jeszcze przed końcem I wojny światowej udał się w tournée po Rosji, gdzie ostatecznie stworzył teatr Habima. W niepodległym Izraelu Habima oficjalnie otrzyma miano Teatru Narodowego, z okazałą siedzibą na reprezentacyjnym placu w sercu Tel Awiwu, na końcu Bulwaru Rothschilda.
Częstochowianin, światowej sławy skrzypek Bronisław Huberman, odwiedzi Palestynę w 1929 roku. Legenda głosi, że w rozmowie z burmistrzem Tel Awiwu Meirem Dizengoffem poskarży się, że nie ma gdzie zagrać koncertu. I usłyszy: „Chciałem być burmistrzem – założyłem miasto. Chcesz koncertować – załóż filharmonię!”. Prawda to czy nie, grunt, że w 1936 roku Huberman zakłada Palestyńską Orkiestrę Symfoniczną, przemianowaną w 1948 roku na Izraelską. Tuż przed wybuchem II wojny światowej ściąga do Palestyny około tysiąca muzyków z krajów europejskich, w tym z Polski, czym ratuje im życie.
Burżuazyjny charakter Tel Awiwu i wielkomiejska poza przybyszów stoją w sprzeczności z ideą pracowitego pioniera. Nie o taki jiszuw, osadnictwo, chodziło syjonistom! „Moda z Warszawy, maniery ekonomiczne burżuazji rosyjskiej, koncerty, teatry”[4] – wylicza w 1928 roku Chaim Arlozorov i złości się, że emigranci przywieźli ze swoich krajów kulturalne zwyczaje, które nie pasują do rynkowych możliwości Tel Awiwu. Pochodzący z Rawicza Artur Rupin w 1925 roku wystawia miastu krytyczną opinię: „Wzrost burżuazyjnego elementu z Polski przywiódł do tego kraju, a szczególnie do Tel Awiwu, postaci z niskim poziomem moralności i cieszę się, że mieszkam w Jerozolimie, która nie przyciąga tego typu ludzi”[5].
Miasto budzi kontrowersje, ale i zachwyca. „Ma w sobie coś z Warszawy, coś z Paryża i lśnienie Wilna”[6] – pisze w 1934 roku Nahum Sokołow. Dodaje jednak, że można tu wyczuć „skutki uboczne Lewantu”. Radny miejski David Izmużyk w 1926 roku donosi z kolei na łamach pisma „Jiszuw”: „Jedyną rzeczą, która przyciągnęła imigrantów do Tel Awiwu, było to, że znaleźli w nim wszystkie udogodnienia, do których przyzwyczaili się w Europie: światło elektryczne, wodę, trochę czystości, kino, operę i teatr, szkoły mniej lub bardziej dobre, restauracje, kawiarnie, dansingi na dachach, zatłoczone ulice, pełne restauracje, w kawiarniach śpiew do drugiej nad ranem, muzykę i tańce. […] W rok czy dwa Tel Awiw stanie się drugą Łodzią”[7].
W sumie w latach 1918–1948 do Palestyny przyjechało około dwustu tysięcy polskich Żydów, stając się tym samym najliczniejszą grupą pośród ludności żydowskiej. Według spisu przeprowadzonego w 1926 roku Polacy stanowili 37,6 procent ogółu palestyńskich Żydów, a dziesięć lat później już 36,5 procent ludności pracującej.
Z Bulwaru Rothschilda, kierując się w stronę placu Habima, skręcamy w prawo w ulicę Nahmani. Po jednej i po drugiej stronie bielą się kamienice, wzrok przyciągają proste linie fasad, miniaturowe ogródki, półokrągłe balkony, brzuchy krat osłaniających okna na parterze. Jest gorący i duszny wieczór. Zapach perfum ciąży nad pobliskimi knajpkami, w koronach palm, ciężkich od daktyli, buszują nietoperze. Ktoś na kogoś krzyknął, ktoś zarzucił parę trampek na przewody linii energetycznej. W śmietniku po prawej biją się koty.
Ni stąd, ni zowąd na wysokości przecinającej Nahmani ulicy Goldberga wyrasta budynek inny od pozostałych. Dwupiętrowy, z szarej i czerwonej cegły, ze spadzistym dachem, kompletnie nieprzystający do białych willi wokół, do pogody ani do klimatu. Bo któż tu kładzie spadziste dachy, wznosi domy z czerwonej cegły, jakby to była Europa, a nie środek pustynnego kraju? Ale budynek stoi, nie ma co do tego wątpliwości. I wygląda jak efekt żartu albo pomyłki.
Jakby usilnie chciano zaszczepić przywieziony na statku kawałek znajomego skądś widoku.
Sara Guter:
– Mój dziadek Benjamin Guter oznajmił babci: „Saro, jedziemy do Palestyny”. A parę dni później podpisał ze wspólnikami kontrakt na budowę pierwszej fabryki w Tel Awiwie. Było ich czterech: Braun, Mozes, Guter i Danziger, wszyscy fabrykanci z Łodzi. I tak w 1924 roku powstała Lodzija.
Sara jest do rozmowy przygotowana. Wykłada swoją opowieść jak towar na ladę. Mówi szybko, jakby wszystkie zdania czekały w równych szeregach, gotowe na wybrzmienie.
– Wspólnicy ustalili, że każdy z nich wyłoży po sto tysięcy funtów egipskich, za które kupią między innymi maszyny sprowadzone z Anglii i z Polski. Że wszyscy w różnym czasie wyemigrują do Palestyny i że ich fabryka zajmie się wyrobem skarpetek i swetrów. Umowę spisali w Łodzi przy ulicy Południowej (obecnie Rewolucji 1905 roku) w latach dwudziestych. Tyle wiemy, bo data jest nieczytelna.
Przedziwne, że w wieku 83 lat można żyć w takim tempie. By umówić się na rozmowę z Sarą, należy do niej zadzwonić trzy tygodnie wcześniej, a potem jeszcze potwierdzić. Jej kalendarz wypełniają spotkania, wykłady, wyloty, co chwila przyjeżdża ktoś z kamerą lub dyktafonem. Sara korzysta przy tym z najnowszych technologii, używa smartfona, obsługuje rodzinną stronę internetową, wysyła zdjęcia przez Jumbo Mail. Nietypowo jak na mieszkankę domu spokojnej starości Ahuzat Poleg opodal Netanii, gdzie życie powinno już zwalniać. Ale u Sary i jej męża Uziego Davidsona z jakiegoś powodu nie chce.
To nie jest tak, że je sobie wybrała. Kto życzyłby sobie ekscytującego życia, jeśli miałoby ono oznaczać zgodę na chwile wypełnione śmiertelnym strachem? Nie ona. Na przykład w lipcu 1976 roku nie wsiadłaby do samolotu, gdyby wiedziała, że za kilka godzin zostanie porwany. Że przez kilka dni ona, jej mąż i dwójka dzieci będą przetrzymywani na lotnisku w