Gambit królowej. Уолтер Тевис
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Gambit królowej - Уолтер Тевис страница 6
Posłusznie przycisnęła palce.
– Och, kochanie – westchnęła Jolene. – Poruszaj palcem. O tak. – Pokazała, o co jej chodzi.
To było okropne. Beth przez chwilę pocierała Jolene, całkowicie koncentrując się na tej czynności. Twarz miała mokrą od potu, wolną dłoń z całej siły zaciskała na prześcieradle.
Jolene objęła Beth, przyciskając twarz do jej twarzy.
– Szybciej – szeptała. – Szybciej.
– Nie. – Beth była przerażona. – Nie, nie chcę. – Zabrała rękę.
– Dziwka – powiedziała głośno Jolene.
Na korytarzu rozległy się szybkie kroki i ktoś otworzył drzwi. Do środka wpadło światło. W drzwiach pojawiła się pani z nocnego dyżuru, której Beth nie znała. Stała tam przez całą minutę. Było zupełnie cicho. Jolene gdzieś zniknęła. Beth bała się poruszyć, żeby sprawdzić, czy wróciła do swojego łóżka. Wreszcie kobieta wyszła. Beth obejrzała się i zobaczyła zarys ciała na łóżku Jolene. W szufladzie miała trzy tabletki, zażyła wszystkie. Położyła się na plecach i czekała, aż zniknie obrzydliwy smak w ustach.
Rano w stołówce była nieprzytomna z niewyspania.
– Jesteś najbrzydszą dziewczynką na świecie – powiedziała scenicznym szeptem Jolene. Przysunęła się do Beth w kolejce po pojemniczki z płatkami śniadaniowymi. – Masz brzydki nos, brzydką twarz i skórę jak papier ścierny. Pieprzona biała dziwka.
Zadarła głowę i poszła nałożyć sobie jajecznicy.
Beth nie powiedziała ani słowa. Wiedziała, że to prawda.
Król, skoczek, pion. Napięcia na szachownicy były tak silne, że mogły ją niemal odkształcić. A potem łup! Spada hetman. Wieże z pierwszej linii, z początku zablokowane, ale w pogotowiu, zbierają siły, a potem jednym ruchem wyrywają się na wolność. Na przyrodzie panna Hadley opowiadała o magnesach, o „liniach sił”. Beth przysypiała z nudów, ale nagle się obudziła. Linie sił: gońce wzdłuż przekątnych, wieże wzdłuż linii.
Krzesła w klasie mogą być polami szachownicy. Gdyby rudowłosy chłopiec o imieniu Ralph był skoczkiem, mogłaby go podnieść i przesadzić o dwa miejsca do przodu i jedno w bok, na puste krzesło obok Denise. Szach Bertrandowi, który siedział w pierwszej ławce i był, jak postanowiła, królem. Uśmiechnęła się na tę myśl. Od przeszło tygodnia nie rozmawiała z Jolene, ale nie pozwalała sobie na płacz. Miała prawie dziewięć lat i mogła się bez niej obejść. Nieważne, jak się z tym czuła. Jolene nie była jej do niczego potrzebna.
– Proszę.
Pan Shaibel wręczył jej szarą papierową torbę. Było niedzielne południe. Zajrzała do środka. Była tam gruba książka w miękkiej oprawie: Współczesne debiuty szachowe.
Nie wierząc własnym oczom, zaczęła przewracać strony. Wypełniały je długie kolumny notacji szachowej. Były tam diagramy szachownic i tytuły rozdziałów, takie jak Debiuty zamknięte i Obrona królewsko-indyjska. Podniosła wzrok znad książki.
Pan Shaibel przyglądał jej się spod zmarszczonych brwi.
– W sam raz lektura dla ciebie – stwierdził. – Dowiesz się z niej wszystkiego, co chcesz wiedzieć.
Bez słowa usiadła na skrzynce po mleku, przyciskając książkę do kolan, i czekała, aż zaczną grać.
Najnudniejszym przedmiotem był angielski, na którym pan Espero czytał im poetów o nazwiskach takich jak John Greenleaf Whittier i William Cullen Bryant. „Dokąd to, przez zamglone rosą / Powietrze, przez niebiosa gorejące złotem…”[1]. To było głupie. Do tego jeszcze każde słowo wypowiadał głośno i dokładnie.
Kiedy pan Espero czytał wiersze, otwierała pod ławką Współczesne debiuty szachowe. Przerabiała kolejne otwarcia, rozgrywając je w głowie. Po trzech dniach zapisy notacji – pion na e2, skoczek na f3 – stały się dla jej bystrego umysłu równie konkretne jak bierki na materialnej szachownicy. Widziała je bez trudu, nie potrzebowała planszy. Siedziała ze Współczesnymi debiutami szachowymi na obciągniętych granatową plisowaną spódniczką kolanach i gdy pan Espero brzęczał na temat głębokiego uduchowienia, które daje nam wielka poezja, albo deklamował: „Do człeka, co naturę miłując, / Żyje w komunii z jej widzialnymi formami, / Przemawia ona wieloma głosami”[2], przed jej półprzymkniętymi oczami bierki wskakiwały gładko na swoje miejsca. Na końcu książki były pełne zapisy niektórych klasycznych partii, aż do kapitulacji w dwudziestym siódmym ruchu albo remisu w czterdziestym. Nauczyła się odtwarzać w wyobraźni balet pionów i figur; czasem elegancja kombinacji w ataku, poświęcenie figury, napięta równowaga sił w jakiejś pozycji zapierały jej dech w piersiach. Jej umysł zawsze koncentrował się na zwycięstwie albo możliwościach zwycięstwa.
– „W godzinach wesela / Radośnie, z uśmiechem, / Ze swadą cudną…” – czytał pan Espero, a Beth tańczyła w duszy barokowego menueta szachów, urzeczona, w uniesieniu, oszołomiona finezją kombinacji, które otwierały się przed jej umysłem i na które otwierał się jej umysł.
– Dziwka! – syknęła Jolene, kiedy wychodziły z historii.
– Czarnuch! – odparowała Beth.
Jolene odwróciła się i wytrzeszczyła na nią oczy.
W następną sobotę Beth zażyła sześć tabletek i zaczęła się osuwać w chemiczny błogostan, trzymając jedną rękę na brzuchu, a drugą na cipce. To słowo znała. Była to jedna z rzeczy, których mama nauczyła ją przed kraksą.
– Podetrzyj się – mówiła w toalecie. – Dokładnie wytrzyj cipkę.
Beth poruszała palcem w górę i w dół, tak jak Jolene. To nie było przyjemne. W każdym razie nie dla niej. Zabrała rękę i osunęła się z powrotem w błogi tabletkowy spokój. Może była za młoda. Jolene była o cztery lata starsza i już rosły jej tam kędzierzawe włosy. Wiedziała, bo ich dotknęła.
– Cześć, szmato – powiedziała łagodnie Jolene. W jej twarzy nie było złości.
– Jolene! – zawołała Beth.
Jolene podeszła bliżej. Były zupełnie same w szatni po WF-ie.
– Czego chcesz? – spytała.
– Co to jest fiutociąg?
Jolene przez chwilę przyglądała jej się w milczeniu, a potem wybuchnęła śmiechem.
– A niech mnie – powiedziała. – Nie wiesz, co to jest fiut?
– Chyba nie.
– To, co mają chłopcy. Na końcu książki do higieny. Wygląda jak duży paluch.
Beth skinęła głową. Pamiętała obrazek w podręczniku.
– No więc, drogie dziecko – zaczęła z powagą Jolene –