Sybirpunk 3. Michał Gołkowski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Sybirpunk 3 - Michał Gołkowski страница 2
Drgnąłem i chciałem się poruszyć, ale mięśnie odpowiedziały tylko tępym, wszechogarniającym bólem, który rozlał się palącą falą skurczów. Chyba zajęczałem, nade mną przesunęła się konstelacja różnokolorowych, migających światełek.
– Olga… – Wraz z oddechem z gardła uleciało szeptem jedyne imię, które miało w tej chwili znaczenie.
– Jestem tutaj, szary wilku. Spokojnie, nie ruszaj się… Boli, co? Czekaj, zaraz coś ci podam.
Olga.
Tak, pamiętałem Olgę bardzo, ale to bardzo wyraźnie.
Jej odwróconą ku mnie twarz, ten łobuzerski uśmiech i kosmyk włosów, który wyśliznął się z warkocza i spłynął jej na twarz. Brakowało jeszcze, żeby odrzuciła go w tył fuknięciem złożonych w rozgniewany dzióbek ust.
Pamiętałem też Juniora. A raczej to, co z niego zostało: poszarpany, skrwawiony strzęp ludzkiej szmaty, leżący w kilku osobnych kawałkach na asfalcie.
Tylko nie do końca byłem w stanie ogarnąć związek przyczynowo-skutkowy pomiędzy jednym a drugim.
Junior chciał mnie zabić.
W zasadzie już mnie zabił, a pozostawał mu tylko strzał kontrolny.
Stał tam nade mną, mierzył z pistoletu… I wtedy zjawiła się kobieta, a on przestał stać i mierzyć. W ogóle przestał być, szczerze mówiąc.
Ona coś powiedziała… Tak, powiedziała, że musimy porozmawiać. Tego jeszcze byłem pewien. Tylko że na tym się skończył mój interaktywny udział w scenie.
Reszta była tylko wciśniętą pomiędzy poszczególne rozdziały gry animowaną wstawką.
Ona.
Ona czy może jednak „Olga”?
Nie byłem pewien. W ogóle nie byłem pewien, czy była to poszatkowana jak papier w niszczarce jawa, czy wyjątkowo spójny, ale psychodeliczny sen.
Wsadziła mnie na mój motocykl, który podprowadziła na miejsce. Podepchnęła, mimo że jak silnik nie działał, to ja ledwie byłem w stanie ruszyć machinę z miejsca.
Klasycznym plastikowym wężykiem zassała i uciągnęła benzyny ze swojego, dolała do pustego baku. Posadziła mnie na siodełku, w zasadzie przywiązała do kierownicy, żebym nie spadł po drodze. Spięła systemy nawigacji i jadąc przodem, poprowadziła na wirtualnej lince holowniczej.
Tak, to była zdecydowanie najgorsza jazda mojego życia.
Motocykl jako maszyna jest już wystarczająco przerażający, kiedy można samego siebie oszukiwać, że się nim jako tako steruje… A co dopiero, kiedy człowiek jest tylko pasażerem, a maszyna jedzie sama!
Ulice rozmywały się w poziome smugi rozmazanych świateł, neony zlewały w jeden ciąg oślepiająco jaskrawych linii. Światła uliczne migały bez sensu, holoreklamy wyskakiwały na asfalt i sięgały ku mnie wirtualnymi rękoma. Samochody co chwila omiatały nas snopami jaskrawego blasku, który wwiercał mi się tysiącem wierteł pod czaszkę.
Coś było nie tak z obrazem, bo widziałem zdecydowanie zbyt mało i zbyt płasko. Nie mogłem złapać głębi perspektywy ani ostrości… Ale to był najmniejszy z moich problemów.
Żołądek skręcał mi się w stalowy supeł, żółć podchodziła do gardła. Widziałem, jak na geometrycznej bańce baku na paliwo i przyklejonej do niego połaci siodełka rozbryzgują się i rozmazują w pędzie maszyny czarno-czerwone krople krwi. Mojej własnej krwi, kapiącej po trochu, ale stałym strumykiem z nie wiedzieć ilu ran, postrzałów oraz rozcięć płytszych i głębszych.
Było źle, serio było źle.
Ze dwa razy po prostu urwał mi się film.
Ocknąłem się, kiedy motocykl kładł się w zakręt, a ja prawie szorowałem kolanem po drodze.
– Wolniee… yhyp… bhy…! – chciałem zawołać, ale wiatr wcisnął mi słowa wraz z podnoszącymi się rzygami z powrotem do gardła.
W końcu znów pochłonęła mnie ciemność, a kiedy się obudziłem, byłem – tu.
Tylko gdzie, do cholery, było „tu”?!
Świat wokół mnie nadal wirował, ale wiedziałem, że leżę i to tylko błędnik szaleje, nie mogąc uspokoić się po wszystkim, co się działo.
Pipikanie jakiejś maszynerii, kilka hologramów, na których nie mogłem skoncentrować wzroku.
No i gdzieś tam, w tym chaosie czerni, była Olga.
Nie tyle widziałem ją, ile czułem. Wyłapywałem nutkę jej zapachu, słyszałem charakterystyczne drobne kroczki, kiedy krzątała się, brzękała jakimiś narzędziami i stukała w klawiaturę. Robiła coś, a ja po prostu leżałem, czekając – no właśnie, na co?
Oko znów zabolało, więc podniosłem rękę, żeby je potrzeć – ale ona chwyciła mnie za nadgarstek, stanowczo odsunęła dłoń na bok.
– Nie dotykaj, Saszka. Nie rusz, bo popsujesz to, co już mi się udało naprawić. Paskudnie oberwałeś i boję się, że trzeba będzie…
– Olga… – zacharczałem.
Spróbowałem się poruszyć, przekręcić głowę tak, żeby ją widzieć. Poczułem i usłyszałem, jak coś trzasnęło; po twarzy pociekł mi jakiś lepki płyn, prawe oko zakłuło.
– No i masz, samo się załatwiło. No dobra, koniec przerwy. Miło było, dobranoc.
– Ej, nie, ja… – chciałem zaprotestować.
Za późno.
Ramię zapiekło, kiedy ciśnieniowy podajnik wstrzyknął mi w żyłę końską dawkę środka usypiającego.
Świat znów zawirował, zaczął się oddalać, znikać. Nade mną zapaliła się jeszcze konstelacja poligonalnych świateł lampy bezcieniowej, a potem… potem nie było już nic.
Obudził mnie ból.
Koszmarny, straszliwy ból zadawany wbitym przez powiekę w oczodół i skrobiącym od środka o kość skroniową zardzewiałym gwoździem z ostrym zadziorem na końcu.
Rozchyliłem powieki, ale wtedy kaskada światła wlała się przez oczy do wnętrza głowy, rozniecając tam autentyczną pożogę. Wściekły, palący, rażący blask wypełnił całą dostępną mi przestrzeń, przez ułamek chwili spopielając mój umysł – a potem nagle stracił intensywność, uspokoił się.
Ból pozostał, ale cofnął się gdzieś na granicę postrzegania.
Zamrugałem, patrząc na ćmiące się pod