Sybirpunk 3. Michał Gołkowski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Sybirpunk 3 - Michał Gołkowski страница 5
No dobra, przede wszystkim spadł śnieg, co samo z siebie było dopustem bożym i pierwszym krokiem na drodze do totalnego chaosu i anarchii. Ludzie jeździli jak niespełna rozumu, połowa oczywiście nie miała opon zimowych, druga nie zorientowała się, że może być ślisko. Rok w rok ta sama śpiewka.
– …zabrano pod eskortą służb mundurowych. W tej chwili wszystkie zakłady produkcyjne zostały wzięte pod osobistą kuratelę gubernatora, co pomoże zapobiec w przyszłości…
Śnieg spadał co roku, tylko że przeważnie nieco później, bo w grudniu. Jak już spadł, to zazwyczaj leżał do lata, rozmarzając w słoneczku, zamarzając nocą i zbierając cały zimowy syf. Wypadki, awarie sieci ciepłowniczej, zerwane linie napięcia, zatkane wywiewy powietrza – to dopiero się zaczynało.
– Jak już informowaliśmy we wcześniejszym wydaniu, NeoSybirsk znajduje się na skraju wprowadzenia stanu nadzwyczajnego. Wzmocnione patrole…
Rzecz jasna, wiadomości w Strumieniu były warte tyle, co wszystkie nasze media w całej Federacji. Ich reporterzy w dupie byli i gówno widzieli, tępo czytając z holoprompterów to, co im pisali w redakcji. Natomiast nawet z ich chaotycznych, szarpanych, opartych w większości na domysłach i plotkach relacji wyłaniał się obraz, na podstawie którego ja – znający nasz półświatek od, że tak powiem, kuchni strony – mogłem wyrobić sobie pewien pogląd na sytuację.
Wszystko wskazywało na to, że jednym przyciśnięciem guzika – no dobra, dwoma, bo na pilocie od ładunków dwa guziki były – udało mi się rozpętać w NeoSybirsku miniaturową wojnę.
Miasto zostało bez syntadrenaliny.
Tak totalnie, zupełnie bez jakiegokolwiek liczącego się źródła dostaw tej zbawiennej substancji.
Cokolwiek było na rynku, co tylko były w stanie wydusić z siebie pozostałe zakładziki i fabryczki, od razu rekwirowały służby Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i woziły pancernymi, uzbrojonymi konwojami do klinik i szpitali.
Nie trzeba mówić, że cena mililitra na czarnym rynku pewnie poszybowała totalnie w kosmos. Dilerzy zniknęli z ulic, bo przecież każdy byłby gotów wpakować im kulkę tylko po to, żeby przywłaszczyć sobie towar. Z kolei ćpuny zaczynały atakować apteki, gdzie czasami można było znaleźć tańsze zamienniki.
Na filmikach podsyłanych do redakcji serwisów i portali zdarzało się widzieć stopklatkę z mniej lub bardziej znajomą twarzą. Raz i drugi gotów byłbym przysiąc, że słyszałem czyjś głos w tle.
Słowem – miasto płonęło, a ja siedziałem w piwnicy.
– Kurrrwa mać… – zawarczałem, wyłączając holoprojektor.
Przeszedłem się w tę i we w tę, wypiłem jeszcze wody, odlałem się.
Nie, nie miałem klaustrofobii. Bynajmniej. I wcale nie przeszkadzało mi to, że nie wiem, gdzie jestem. W zasadzie to nawet mogłem dopatrzyć się pewnych zalet w tym, że byłem tu zamknięty…
Byłem?
Przekręciłem tkwiące w pancernych drzwiach dwa elektroniczne klucze, nacisnąłem klamkę. O dziwo, nie były nijak inaczej zamknięte, zaczęły się uchylać – z zewnątrz od razu powiało chłodem. Zajrzałem do niewielkiego przedsionka, pokiwałem głową: drugie takie same prowadziły pewnie na zewnątrz, gdziekolwiek to „zewnątrz” było.
Nie widziałem tu żadnych kamer ani nic podobnego. Gdziekolwiek więc była Olga, nie miała pojęcia i nie mogła sprawdzić zdalnie, w jakim jestem stanie.
Skoro mnie zostawiła tak, jak jestem, to pewnie uznała, że sobie poradzę.
Pora więc była zacząć sobie radzić.
Dokończyłem sushi, zapijając sporą ilością wody i myśląc intensywnie.
Ewidentnie mnie tu schowała, bo w normalnym szpitalu by mnie wykończyli od razu. Albo nawet jeszcze w karetce podali pavulon i witaj, smutku. Kto? Ktokolwiek. Oni, Żydzi, cykliści i masoni. FSB, Zarnicki, Taran, Walera, nieważne. Wrogów miałem pod dostatkiem.
Tylko że co? Miałem tu siedzieć?
No, w sumie mogłem się ukrywać do końca dni swoich. Trzymać głowę nisko, nie wychylać się. Czekać, aż Olga wróci, skądkolwiek wraca, i przywiezie chińszczyznę w plastiku.
Fajnie by było, gdyby wróciła, swoją drogą.
Miałem co najmniej kilka pytań, które cisnęły mi się na myśl, aż proszących się o odpowiedź. Na dobry początek? No cóż, na dobry początek chciałbym się dowiedzieć, co, do kurwy, robiło na moim implancie twarzy wpisane w odwrócony trójkąt H.
A-ha, właśnie H. Ha-ha, kurwa. H czytane cyrylicą, czyli N. N jak w nazwie NovaTek. Korporacji, która była gdzieś tam, w samym centrum odpowiadającej za wszystkie moje kłopoty konstelacji, zaraz obok nazwiska Akułowa.
Na logikę rzecz biorąc: skoro Olga mnie składała, to musiała mieć dostęp do ich sprzętu. Zresztą pracowała u nich, do cholery! No więc dlaczego…
Ścisnąłem głowę i skrzywiłem się, kiedy skroń zapulsowała gwałtownym, ostrym bólem.
Nie myśl tyle, Chudy.
Na myślenie przyjdzie czas potem, na spokojnie.
Kiedy porozwiązujemy nieco bardziej palące kwestie i zajmiemy się losem najbliższych.
Takich jak chociażby Kusto. Cholera, on gdzieś tam był, u Olgi. Czy opiekowała się nim? Na pewno. Czy wystarczała mi ta świadomość? Nie. Zarówno on, jak i ona mogli mieć przeze mnie konkretne nieprzyjemności.
Bo ta dziewczyna przecież dla mnie wystąpiła przeciwko swemu mocodawcy. Przeciwko wszechmocnej grupie NovaTek, przeciwko bezlitosnemu Zarnickiemu, którego braciszka pewnie próbowali teraz poskładać z kawałków ludzie koronera.
Oczywiście on nie wiedział, że należy zapisać to na jej konto – pewnie zupełnie niesłusznie przypisywał tę wątpliwą zasługę mnie. Co nie zmieniało faktu, że cała sytuacja była mocno niefajna.
Wyglądało na to, że musiałem po prostu stąd wyjść. Zostawić łóżko, wysokotechnologiczny sracz i spokojną wegetację rehabilitanta, żeby ogarnąć syf, który częściowo sam rozpętałem w NeoSybirsku.
I to wyjść teraz, jak najwcześniej, dopóki nikt z wierchuszki NovaTek jeszcze nie zadał Oldze wprost zupełnie naturalnego, niewinnego pytania: „Ej, pani laborantko, a nie wiesz przypadkiem, gdzie jest pan kapitan Khudovec, z którym przecież ostatnio sypiasz?”.
Oczywiście mogła skłamać. Miałem graniczącą z pewnością nadzieję, że by skłamała, szczerze mówiąc… Ale coś tak czułem, że każde takie kłamstwo byłoby dla niej równoważne z dalszym ryzykowaniem życia.
Jej życia, oczywiście.
Moje życie było gówno warte, już dawno się z tym pogodziłem. Jak się wstępuje do wojska, to człowiek zaczyna uwzględniać śmierć jako normalną, codzienną zmienną w rachunku zysków i strat.
Natomiast