Dziewczyna z Dzielnicy Cudów. Aneta Jadowska
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Dziewczyna z Dzielnicy Cudów - Aneta Jadowska страница 11
Zabrzmiała muzyka. Kawałek o samotnej dziewczynie, która sugeruje facetowi, by włożył jej na palec pierścionek. W tym miejscu brzmiał jeszcze bardziej absurdalnie niż w innych. Jeśli któryś zakładał tu pierścionek, to na fiuta, by za szybko nie opadł.
Na scenie były trzy rury – pierwsza najdalej od publiki, trzecia na samym końcu pomostu, druga dokładnie między nimi. Zaczęłam tańczyć. Nie byłam zawodowcem, ale miałam wyczucie rytmu i kilka razy zdarzyło mi się, jak wtedy, działać w przebraniu tancerki. To zwykle najprostszy sposób dotarcia do bogatych i wpływowych hedonistów. Można też próbować dostać się na ich prywatny teren pod przykrywką eskorty, ale zawsze bezpieczniej jest na ziemi niczyjej.
Potrząsając podrasowanymi magią cyckami i tyłkiem, przesuwałam się wzdłuż sceny, szukając wzrokiem faceta, który bywał tu w każdą środę. O dwudziestej pierwszej rozpoczynał wieczór burbonem, a potem w równych odstępach dwudziestu minut domawiał jeszcze trzy lub cztery kolejki. Następnie doliczał nieprzyzwoicie wysoki napiwek i zamykał rachunek. Przynajmniej tak wyglądały jego wyciągi z konta. Czy po upływie godziny wychodził z lokalu, zabawiał się w swoim boksie, czy po prostu przestawał pić, nie wiedziałam.
Siłą ukrytych pod kamuflażem mięśni wspięłam się po rurze, oplotłam ją nogami i zawisłam głową w dół. Niech się schowają aerobiki i zumby – wierzcie mi, nikt nie ma takiego treningu jak tancerki na rurze. Nie musiałam zrzucać ciuchów – to nie był ten typ występu. Miałam tylko być sugestywna. I byłam, zwłaszcza kiedy niemal idealnie naprzeciwko trzeciej rury zauważyłam swój cel. Siedział przy zwykłym stole, bez sięgającego podłogi obrusu, więc może nie gustował w seksualnym fast foodzie.
Facet ze zdjęć miał pięćdziesiąt, może pięćdziesiąt pięć lat. Szpakowate skronie, wyraźnie azjatyckie korzenie. Tyle że na żywo nie wyglądał jak nadęty prezes międzynarodowej firmy importującej z Tajlandii, Tajwanu czy Chin luksusowe dobra, w tym takie, które powinny zostać w świątyniach, ale jak wymięty tatusiek. Nosił koszulkę polo i jasne spodnie cargo. Roztańczyłam się na dobre, by zwrócił na mnie uwagę. Jeśli właściwie oceniłam historię operacji na jego koncie, lubił przyglądać się dziewczynom z bliska w bardziej prywatnych okolicznościach przyrody. Nikt nie daje kelnerce pięciu stówek napiwku do czterech stów rachunku. Gdyby chodziło o usługi hostess, nie płaciłby kartą, bo dziewczyny preferowały operacje gotówkowe. Włożyłam w taniec każdą uncję elastyczności, jaką zawdzięczałam regularnym treningom jogi, potrząsałam wszystkim, czego natura mi poskąpiła, a co magia nadrobiła, ale gdy piosenka dobiegała końca, wciąż nie miałam pewności, czy mi się udało. Jego twarz nie wyrażała niczego – równie dobrze mógł obserwować prezentację garnków Zeptera. Gdyby siedział przy jednym ze stolików z obrusem, nie byłabym pewna, czy nie obrabia go jakaś panna. Muzyka ucichła i musiałam zejść ze sceny. Zmieniły się światła i rozbrzmiały pierwsze takty musicalowego kawałka, w którym dziewczyna zadaje po francusku jedyne pytanie, na które „qui, qui” odpowiadają nawet nieznający tego języka. Tancerka, w intensywnie różowym kostiumie z pierzastą baskinką przy biodrach, podeszła do pierwszej rury, podskoczyła, okręciła się wokół niej, trzymając ją jedną dłonią. Wygięła się tak mocno, że jej włosy zamiotły podłogę. Gdy ją mijałam, mrugnęła do mnie. Widocznie uznała, że nie jestem tak całkiem do bani.
Byłam już za kurtyną, na chybotliwych schodkach, kiedy z cienia wyłonił się wykidajło i oświadczył, że zamówiono prywatny taniec. Nie wiedziałam, czy zrobił to Han, czy którykolwiek z gości, ale nie mogłam się dopytywać, bo wzbudziłabym podejrzenia.
Przeszliśmy przez drzwi ukryte za kotarą do bardziej prywatnej części Czerwonej Latarni. Tej, z której słynęła i od której wzięła nazwę. Wzdłuż korytarza biegł rząd ośmiu drzwi. Przy każdych wisiała latarenka z abażurem z bibuły w kolorze porto, ze złotymi frędzlami przy dolnej krawędzi. Zapalona żarówka oznaczała, że pokój jest zajęty. Osiem czerwonych latarni rozjarzało dyskretnie ciemnawy korytarzyk. Wykidajło podprowadził mnie do drzwi oznaczonych trójką, uchylił je i poczekał przed progiem, by je za mną zamknąć. W środku było ciemnawo, za całe światło robiła kolejna czerwona latarnia wisząca tuż przy drzwiach. Wciąż nie wiedziałam, czy za moją obecność tu płacił Han, czy ktoś zupełnie inny.
– Jesteś nieśmiały? Nie chcesz, bym widziała, czy ci się podobam? – zapytałam moim najbardziej zmysłowym szeptem.
Mam wśród znajomych kilka profesjonalistek i uznały za zabawne nauczyć mnie kilku sztuczek. Ten ton i palce błądzące po krawędzi stanika zwykle powodowały odpływ krwi z mózgu. Usłyszałam kliknięcie pilota i po chwili kinkiety na ścianach rozbłysły światłem. Bingo.
– Masz jakieś specjalne życzenia? – spytałam. – Czy chcesz, bym się o ciebie troszkę poocierała? – Westchnęłam głęboko.
Potrzebowałam zbliżyć się do niego wystarczająco, by mu podać kołysankę i wszczepić nadajnik.
– Chodź tu – powiedział i znów sięgnął po pilota. Z głośników popłynęła dziwaczna, ludowa pieśń chińska czy japońska z piskliwym wokalem. – Tańcz – dodał.
Cóż, melodyjne to było jak odgłos dojenia krów, ale nie mogłam pozwolić, by kwestie estetyczne stanęły mi na drodze do wykonania zadania. Spełniłam więc jego życzenie.
– Bliżej – rozkazał, gdy byłam już na wyciągnięcie rąk.
– Tu możemy tylko tańczyć, ale nic nie stoi na przeszkodzie, byśmy się przenieśli w jeszcze milsze miejsce – powiedziałam cicho.
– Tyle mi od ciebie wystarczy – oświadczył z lekką pogardą. Miły człowiek, naprawdę.
Przesunęłam się o pół kroku, a on nagle schwycił mnie za nadgarstek i przyciągnął, by posadzić mnie sobie na kolanach. W ułamku sekundy wykorzystałam to przeciwko niemu. W jakimś filmie zobaczyłam gadżet, który natychmiast zapragnęłam zdobyć: pierścień z wysuwanym ostrzem. Był idealny na takie sytuacje jak ta – gdy musiałam mieć na sobie za mało ciuchów, by dało się gdzieś ukryć strzykawkę. Oplotłam mu szyję ramieniem i cicho jęknęłam, tak by nie usłyszał dźwięku wysuwanej igły. Nie zdążył na dobre poczuć ukłucia – neurotoksyna działała błyskawicznie i bez większych skutków ubocznych. Ocknie się za pół godziny z lekkim bólem głowy i bez wspomnień dotyczących tych kilku sekund mojego tańca do dźwięków molestowanych kóz. Jego głowa osunęła się ciężko do tyłu. Wstałam mu z kolan i zza stanika wydobyłam pudełeczko z nadajnikiem. Rozpięłam guzik koszulki polo, by odwinąć nieco kołnierzyk i odsłonić kark. Przyczepiłam pluskwę mniejszą niż dwugroszówka dwa centymetry za linią włosów i zamaskowałam jej obecność zaklęciem dołączonym do zestawu. Zapięłam guzik, poprawiłam mu ubranie i ułożyłam go wygodnie na oparciu fotela. Pilotem wyłączyłam boczne światła i nasłuchując, odczekałam jeszcze pięć minut. Słyszałam kroki i oddech wykidajły na korytarzu, więc wyszłam, dokładnie zamykając za sobą drzwi, ze zwieszoną głową i markotną miną.
– Co