Dziewczyna z Dzielnicy Cudów. Aneta Jadowska
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Dziewczyna z Dzielnicy Cudów - Aneta Jadowska страница 12
– Możesz wpadać częściej – oświadczyła królowa ula z leniwym uśmiechem – nie zaniżasz przesadnie poziomu.
Zasalutowałam, zbliżając dłoń do mojej czarnej, równiutkiej jak od linijki grzywki. Za kwadrans nie będzie po niej śladu. Wysłałam esemes do Karmy: „Nadajnik na miejscu”. Nie planowałyśmy go włączać od razu, na wypadek gdyby pan Han pamiętał zbyt wiele i kazał się sprawdzić czytnikiem biomagicznym. Pluskwa była mieszaniną magii i technologii, jak wszystko, co wychodziło spod rąk Karmy, więc zwykłe czujniki nie powinny jej wykryć, ale wolałyśmy nie ryzykować. Za dobę, może dwie, Karma włączy ją zdalnie i dane zaczną spływać na jej serwer. Za pozyskanie ich zapłacił nam konkurent pana Hana na rynku handlu przedmiotami sakralnymi z odległych azjatyckich krain.
Ze stukotem obcasów przemierzyłam parking nieniepokojona przez nikogo. Wyjęłam z sakwy płaszcz i wciągnęłam na spocone ciało. Zaczynało mi brakować energii. Gdy oddaliłam się o kilkaset metrów, pozwoliłam, by kamuflaż rozpłynął się we mgle, i znów byłam sobą. Wściekle głodną sobą, ale jak by powiedział Aleks – gdzie tu nowina? Do nory w świątyni miałam jakieś dwadzieścia minut szybkiej jazdy. Za pół godziny się najem.
Nagle na jezdnię wyskoczył czarny kształt, szarpnęłam kierownicą, próbując uniknąć zderzenia. Tyle że kształt wcale nie chciał go uniknąć. Poczułam uderzenie w bok i gwałtowne szarpnięcie, gdy w moje żebra wbiło się coś ostrego. Pazury. I więcej siły, niż miałby jakikolwiek człowiek, jakby samo śmierdzące wilgocią futro nie było wystarczającą wskazówką.
Puściłam kierownicę i silnik prawie natychmiast zgasł. Bezpieczeństwo ponad wszystko. Mimo to z zawrotną prędkością zbliżaliśmy się do betonowego ogrodzenia jednej z posesji. Z uchwytu pod bakiem wyciągnęłam Inkwizycję i oddałam sześć strzałów w korpus napastnika, ale nie wydawał się tym wzruszony. W pobliżu nie było żadnej latarni, ale widziałam dość dobrze, by zrozumieć, z czym mam do czynienia, i mimo obecności wszczepu poczuć uderzenie adrenaliny. To jedna z tych sytuacji, kiedy mogłam dopuścić do przełomu i walczyć z atakującym jak równa z równym. Wolałam tego uniknąć – przemiana w tak ciasnych skórzanych szortach bolałaby jak jasna cholera, nie mówiąc już o innych jej urokach. Poczułam, że mój bark zderza się z murem, a tył głowy uderza o twardą powierzchnię. Podciągnęłam nogę i wbiłam cienki obcas kozaka w brzuch wilkołaka, który w całym swoim włochatym koszmarze szczerzył na mnie zęby, ale wciąż mnie nie ugryzł. Poharatał mi żebra, poobijał, ale zębiska trzymał z dala od mojego ciała. I miałam całkiem niezłe wyobrażenie o tym, co właśnie się działo. Prędzej dam się zabić, niż pozwolę mu się gdzieś zawlec czy dopuszczę, by oddał mnie temu, kto zlecił porwanie. Dociskał mnie do ściany, trzymając wielką łapą za gardło, ale wciąż spory dystans zapewniała uwięziona między nami Ślicznotka. Jedną ręką zaatakowałam jego twarz, wbijając mu kciuk w oko, a drugą wymacałam zapasową kaburę Zębuszki ukrytą pod sakwą. Strzeliłam mu w skroń z przyłożenia. Mózg rozprysł się w promieniu metra. Spora część trafiła we mnie. Odepchnęłam ciało i uwolniłam Ślicznotkę. Z każdą chwilą trzęsłam się coraz bardziej. Opadałam z sił. Wyprostowałam kierownicę, modląc się, by uszkodzenia motoru nie okazały się poważne. Odpalił już za drugim razem. W nagrodę kupię mu nowe świece czy gaźnik, takie suchutkie i niezalane krwią wilkołaka. Nie skręciłam w ulicę, przy której stała świątynia. Atak zdarzył się na tyle blisko, że nie mogłam mieć gwarancji, że ktoś mnie nie obserwował i nie czekał teraz w ukryciu, aż się pojawię słaba i zakrwawiona. Pojechałam prosto w stronę parku Trzech Sióstr, gdzie w samym środku ćpuńskiej mety znajdowało się pęknięcie, nielegalne i nierejestrowane przejście między Warsem a realnym miastem. Pęknięcia nie są bezpiecznymi miejscami – po naszej stronie często okupują je drapieżniki, przyciągane skokami napięcia i nadzieją ofiary, natomiast po drugiej stronie można natrafić na kogoś, komu trudno będzie wytłumaczyć swoje nagłe pojawienie się. Pęknięcia nie zostały bowiem zabezpieczone zaklęciami ochronnymi, tak jak oficjalne i zatwierdzone bramy i portale. Do bramy miałam jednak kilka kilometrów, a czasu było coraz mniej. Ręce na manetkach mocno mi drżały. Istniało prawdopodobieństwo, że zdemaskowano moje dwie miejscówki jednego dnia. Atak wilkołaka mógł być przypadkiem – może po prostu wyglądałam na łatwą ofiarę. Nie mogłam jednak ryzykować. Teraz za wszelką cenę potrzebowałam wylizać rany w bezpiecznym miejscu. Realna Warszawa pozwalała na to znacznie lepiej niż któraś z moich nor.
W parku panowała zaskakująca cisza. Zamiast zwyczajowych awantur i śmiechów słyszałam tylko wycie psów. Przyspieszyłam. Ćpuny wbrew pozorom mają dobry instynkt samozachowawczy i jeśli uznały, że to nie miejsce dla nich, to coś się święciło. Może mój wilkołak nie był sam w tej okolicy. Wyczułam napięcie mocy otaczającej szczelinę i zgasiłam silnik. Ostatni kawałek wolałam przejść pieszo, pchając motocykl. Szczelina nie jest nieruchoma, nie zawsze objawia się w tym samym dokładnie miejscu. Tym razem znajdowała się tuż przy gazonie, który kiedyś obrastały dzikie róże, a dziś zdobiły głównie butelki po piwie. Wypowiedziałam zaklęcie przenikania granicy i przepchnęłam motocykl przez cienki przesmyk światła. Niemal w tym samym momencie usłyszałam huk wystrzału, a sekundę później odgłos rykoszetu o tylny błotnik Ślicznotki. Drugi rykoszet, odbity o jeden ze słupów gazonu, trafił mnie w ramię. Klnąc, skoczyłam do przodu i pęknięcie za sobą uszczelniłam zaklęciem. Wystarczy na kilka godzin.
Wylądowałam w niewielkim parku na Gocławiu, niedaleko jednej z moich ulubionych met. Gdy wdrapywałam się na Ślicznotkę, z ust wyrwał mi się bolesny jęk. Było kiepsko. Nie tragicznie, ale kiepsko. Lewe ramię zaczynało mi drętwieć, a płaszcz przylepiał się do mokrych od krwi ud. Gdybym była tylko człowiekiem, pewnie bym umierała, ale berserka nieco trudniej zabić – potrzeba do tego odrobinę więcej determinacji.
Bez zwłoki podjechałam na osiedle przy Jugosłowiańskiej i pilotem otworzyłam drzwi do garażu. Postawiłam motocykl na zarezerwowanym dla niego miejscu i dowlekłam się do wind. Po cichu, by nie obudzić sąsiadów, otworzyłam drzwi do mieszkania. Marzyłam o tym, by paść na łóżko i przespać kilka godzin, ale jedyną istotą, która by się z tego ucieszyła, była bestia w sytuacjach ratowania życia uruchamiająca się niezawodnie. Wymieszałam w blenderze potrójną porcję proszku proteinowego ze śmietaną, bananami i połową opakowania czekolady w proszku, po czym z dwulitrowym dzbankiem specjału poczłapałam do łazienki. Odkręciłam kurek z gorącą wodą, ściągnęłam z siebie płaszcz i resztę ciuchów. Bok miałam dotkliwie poszarpany, ale kąpiel powinna pomóc. Za pomocą pęsety i lusterka udało mi się wyciągnąć odłamek z ramienia. Rana nie była głęboka, ale krwiak dookoła niej rozlewał się niczym ślad po uderzeniu piłeczką golfową. Z szafki pod zlewem wyjęłam dwulitrowy słój z zielonkawym proszkiem leczniczym. Nie wiedziałam, co dokładnie wchodziło w skład tego specyfiku, bo sprzedawca powoływał się na tajemnicę handlową i prawo do prywatności w praktykowaniu swojej magii, ale działało. To Aleks znalazł ten niepozorny sklepik z eliksirami na granicy Dzielnicy Cudów i Straconej Dzielnicy. Sprzedawca, na oko przynajmniej półkrwi goblin, wyglądał na starszego niż kurz i twardszego niż owsiane ciasteczka Aleksa. Polecony przezeń preparat gojący był tym, co pomogło Aleksowi dojść do siebie po spotkaniu z Ernstem. Do dziś, gdy łamie go w kościach na zmianę pogody, robi sobie błotnistą kąpiel. Miałam już wiele razy okazję sprawdzić, że działa też na mnie. Przyspiesza leczenie, regenerację mięśni czy skóry, a nawet obrażeń wewnętrznych. Tyle że śmierdzi jak wyziewy piekła. Aleks twierdził, że ten smród to część kuracji – coś jak interwencja na poziomie psychologicznym: miał mnie tak bardzo odrzucać, bym na przyszłość unikała sytuacji, w których obrywam, lub bardziej się postarała nie oberwać. Gdybym jak Kosma pracowała w bibliotece, byłoby to znacznie prostsze. Druga