Niespokojna krew. Роберт Гэлбрейт
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Niespokojna krew - Роберт Гэлбрейт страница 46

– Nic – odrzekł lekko zdziwiony, zanim zdał sobie sprawę, że jest wpół do szóstej rano. – A… no tak, wybacz, nie dzwonię w pilnej sprawie, właśnie wysiadłem z nocnego pociągu. Zastanawiałem się, czy zanim pójdziesz do domu spać, miałabyś ochotę zjeść śniadanie.
– O, byłoby wspaniale – powiedziała Robin z tak szczerą radością, że Strike od razu poczuł się trochę mniej zmęczony – bo mam wieści w sprawie Bamborough.
– Super – ucieszył się. – Ja też. Dobrze będzie wymienić się informacjami.
– Co u Joan?
– Niewesoło. Wczoraj wypuścili ją do domu. Przydzielili jej pielęgniarkę onkologiczną. Ted jest bardzo przybity. Lucy jeszcze została.
– Też mogłeś zostać – powiedziała Robin. – Dajemy sobie radę.
– Nie ma o czym mówić – Zmrużył oczy w wydmuchiwanym przez siebie dymie. Promień zimowego słońca wystrzelił z pęknięcia w chmurach i oświetlił niedopałki na wyłożonej płytkami podłodze. – Obiecałem im, że przyjadę na Boże Narodzenie. Gdzie się spotkamy?
– Przed powrotem do domu zamierzałam pojechać do Narodowej Galerii Portretu, więc…
– Dokąd zamierzałaś pojechać? – zdziwił się Strike.
– Do Narodowej Galerii Portretu. Wyjaśnię ci, kiedy się zobaczymy. Nie będziesz miał nic przeciwko temu, żebyśmy się spotkali gdzieś w tym rejonie?
– Dla mnie to bez różnicy – powiedział Strike. – Jestem obok metra. Ruszę w tym kierunku i kto pierwszy znajdzie jakąś kawiarnię, napisze do drugiego.
Czterdzieści pięć minut później Robin weszła do kawiarni Notes znajdującej się przy St Martin’s Lane i mimo tak wczesnej pory już zatłoczonej. Drewniane stoły, niektóre wielkie jak ten w kuchni jej rodziców w Yorkshire, oblegali młodzi ludzie z laptopami i biznesmeni chcący coś przegryźć przed pracą. Stojąc w kolejce przy długiej ladzie, starała się nie zwracać uwagi na rozłożone pod nią rozmaite wypieki. Na nocną obserwację domu pogodynka zabrała ze sobą kanapki i teraz surowo przekonywała siebie, że to powinno jej wystarczyć.
Zamówiła cappuccino i ruszyła w głąb kawiarni, gdzie Strike siedział pod żelaznym żyrandolem przypominającym olbrzymiego pająka i czytał „Timesa”. W ciągu ostatnich sześciu dni chyba zapomniała, jaki jest olbrzymi. Zgarbiony nad gazetą, przypominał jej czarnego niedźwiedzia: pałaszował ciabattę z bekonem i jajkiem, a jego twarz porastała gęsta szczecina. Już na sam jego widok Robin poczuła przypływ sympatii. Albo może, pomyślała, odreagowywała w ten sposób gładko ogolonych, szczupłych i konwencjonalnie przystojnych mężczyzn, którzy niczym perfumy z tuberozą wydawali się atrakcyjni, dopóki przedłużający się kontakt z nimi nie sprawiał, że zaczynała marzyć o ucieczce.
– Cześć – powiedziała, wślizgując się na miejsce naprzeciwko niego.
Strike podniósł głowę i w tym momencie jej długie, lśniące włosy oraz zdrowa aura podziałały na niego jak antidotum na zaduch szpitalnego rozkładu, w którym spędził ostatnich pięć dni.
– Jak na kogoś, kto nie spał przez całą noc, wyglądasz całkiem dobrze.
– Potraktuję to jak komplement, a nie jak oskarżenie – odparła Robin, unosząc brwi. – Nie spałam całą noc, ale Pocztówka wciąż się nie pokazała. Za to wczoraj przyszła kolejna kartka zaadresowana do studia telewizyjnego. Nadawca napisał, że zachwycił go uśmiech, którym pogodynek zakończył wtorkową prognozę pogody.
Strike mruknął niezadowolony.
– Chcesz powiedzieć pierwszy, co znalazłeś w sprawie Bamborough, czy ja mam zacząć?
– Zacznij – odrzekł, wciąż przeżuwając. – Umieram z głodu.
– Okej – zgodziła się Robin. – Mam dwie wiadomości: dobrą i złą. Zła jest taka, że prawie wszyscy, których próbowałam namierzyć, już nie żyją, a z pozostałymi może być podobnie.
Powiedziała Strike’owi o Willym Lomaxie, Albercie Shimmingsie, Wilmie Bayliss i Dorothy Oakden oraz o działaniach, które podjęła, by skontaktować się z ich krewnymi.
– Nie odpisał mi nikt oprócz jednego z synów Shimmingsa, który chyba się obawia, że jesteśmy dziennikarzami próbującymi przypiąć jego ojcu zaginięcie Margot. Odpisałam mu w uspokajającym tonie. Mam nadzieję, że to podziała.
Strike przerwał metodyczne rozbrajanie kanapki, by wypić pół kubka herbaty.
– Napotkałem podobne problemy – powiedział. – Nie wiem, czy uda się zweryfikować relację o „dwóch kobietach szamoczących się obok budek telefonicznych”. Ruby Elliot, która je widziała, podobnie jak matka i córka Fleury, które najprawdopodobniej nimi były, też już nie żyją. Ale mają żyjących krewnych, więc rozesłałem kilka wiadomości. Dotąd dostałem tylko jedną odpowiedź, od wnuka Fleury, który nie ma pojęcia, o co mi, do diabła, chodzi. Wygląda na to, że doktor Brenner nie zostawił żadnych krewnych. Nigdy się nie ożenił, nie miał dzieci, a jego jedyna siostra, już nieżyjąca, też była samotna.
– Wiesz, ile kobiet nazywa się Amanda White? – spytała z westchnieniem Robin.
– Potrafię sobie wyobrazić – powiedział Strike, odgryzając kolejny olbrzymi kęs kanapki. – Właśnie dlatego dałem ją tobie.
– Dlatego mi ją…?
– Żartuję. – Skwitował jej minę uśmieszkiem. – A co z Paulem Satchwellem i Glorią Conti?
– Jeśli umarli, to na pewno nie w Wielkiej Brytanii. Ale sprawa wygląda dość dziwnie: po siedemdziesiątym piątym roku o żadnym z nich nie mogę znaleźć wzmianki.
– Zbieg okoliczności. – Strike uniósł brwi. – Zniknął też Douthwaite, ten od bólu głowy wywołanego stresem i od martwej kochanki. Albo jest za granicą, albo zmienił tożsamość. Nie mogę znaleźć jego adresu po siedemdziesiątym szóstym roku, nie ma też aktu zgonu. Na jego miejscu chyba też zmieniłbym nazwisko. Nie miał dobrego wizerunku w prasie, prawda? Był gównianym pracownikiem, sypiał z żoną kolegi, wysłał kwiaty kobiecie, która potem zaginęła…
– Nie wiemy, czy to były kwiaty – rzekła Robin do kubka z kawą.
Istnieją też inne rodzaje prezentów, Strike.
– No więc czekoladki. To niczego nie zmienia. Trudniej zrozumieć, dlaczego z pola widzenia zniknęli Satchwell i Conti – powiedział Strike, przesuwając dłonią po nieogolonym podbródku. – Prasa dość szybko przestała się nimi interesować. A gdyby chodziło po prostu o zmianę nazwiska po ślubie, znalazłabyś Conti w internecie. Na pewno nie ma tylu Glorii Conti, ilu Amand White.
– Zastanawiałam się, czy nie wyprowadziła się do Włoch – powiedziała Robin. – Jej tata miał na imię Ricardo. Mogła mieć tam rodzinę. Skontaktowałam się z kilkoma Contimi za pośrednictwem Facebooka, ale ci, którzy mi odpowiedzieli, nie znają żadnej