Sedno. Marek Stelar
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Sedno - Marek Stelar страница 11
W głowie błyska mi nagle obraz twarzy żony Barcza. Nie tej ładnej twarzy, którą znałem, którą całowałem i którą gładziłem swoimi palcami architekta, tylko tej wykrzywionej cierpieniem, z niewidzącym spojrzeniem szklistych oczu wbitym w coś, czego nie może wyobrazić sobie żaden żywy człowiek, choć często próbuje to robić. Próbuje, by to coś oswoić. Oswoić, by znieść myśl, że to w końcu nastąpi. Ta nicość. Nicość przez wieczność, choć wieczność nie ma tu znaczenia. Wieczność w tym aspekcie istnieje wyłącznie z punktu widzenia, w którym jesteśmy, zanim nadejdzie nicość. Z punktu widzenia zwanego życiem. I gdybym miał pewność, że gdy skończy się życie, nie będę świadomy ani tej nicości, ani tej wieczności, w jakiś sposób pocieszyłoby mnie to. Uspokoiło. Dało ukojenie.
Żona Barcza, wpatrująca się we mnie wciąż z tym samym wyrazem twarzy, gładzi mnie po głowie łagodnym, matczynym ruchem, a potem czas i pociąg się zatrzymują, jest tylko huk i ból.
STACJA DRUGA: JACEK TURWID
Otwieram oczy. Szeroko.
Otwieram szeroko oczy i wszystko jest w jak najlepszym porządku. Wszystko dookoła mnie jest w porządku, ale wyłącznie dookoła, bo we mnie, w mojej odrętwiałej z przerażenia duszy, nic się nie zmienia. Nie zmienia się nic, z wyjątkiem tego, że żona Barcza znika z moich myśli. Zapewne chwilowo. Zamiast o niej myślę teraz o kanarku. Małym, żółtym kanarku trzepoczącym skrzydełkami w klatce, o którą obija się z brzękiem prętów, a małe, czarne oczka błyszczą przerażeniem. Serduszko trzepoce równie szybko jak skrzydełka. Myślę, jak bardzo ptaszek chce się z tej klatki wydostać. I myślę, że jeśli to mu się uda, tylko pogorszy swoją sytuację. Kiedy odzyska wolność i uleci w słoneczną przestrzeń za prętami klatki i za oknem, zginie. To nie tak, że nie będzie potrafił latać po miesiącach spędzonych na kijku w ciasnej klatce. Będzie potrafił. To nie tak, że nie będzie umiał znaleźć pokarmu i umrze z głodu. Będzie umiał. Ale tego nie zrobi, bo kilka chwil po tym jak odzyska wolność zostanie zadziobany przez inne ptaki – szare, bure wróble, które rzucą się na niego, bo jest żółciutki jak cytrynka.
Bo jest inny. Inny niż one.
Czasem klatka jest bezpieczniejsza niż to, co jest poza nią. Bezpieczniejsza niż wolność. Czasami wolność jest gorsza od niewoli. I tylko od ciebie zależy, co jest ci droższe: ciasna, ale własna klatka czy słoneczna przestrzeń za oknem.
Oraz wróble, które tam na ciebie czyhają…
Pociąg wciąż jedzie przed siebie i huczy. Hałas wydobywa się gdzieś spode mnie, więc odruchowo zerkam w dół. Siedzę na czystej jeszcze muszli oparty plecami o ścianę za sobą. Czuję konsternację. Zdarzało mi się zasnąć w różnych zaskakujących miejscach, ale na kiblu jeszcze nigdy… Aż wybucham śmiechem, a potem uśmiech gaśnie, zamiera mi na ustach, kiedy uświadamiam sobie, jak bardzo muszę być zmęczony. Jak bardzo trzeba być zmęczonym, żeby pozwolić sobie zasnąć w takim miejscu, w takiej pozycji i przy takiej czynności. Zerkam na zegarek. Dwie minuty po pierwszej. Nie jest późno jak dla mnie, ale mój deficyt snu z ostatnich kilku miesięcy robi swoje. Odpadam. Odpadam, lecz jestem zbyt zmęczony i zmaltretowany psychicznie, żeby odpaść na dobre i pospać choć kwadrans. Nawet pięć minut. Chociaż te marne pięć minut...
Wstaję, doprowadzam się do porządku i, wciąż nie mogąc uwierzyć w realizm snu i jego okoliczności, wracam na swoje miejsce, przecierając wierzchem dłoni szczypiące z niewyspania powieki.
– Wygląda pan tak samo, jak wtedy, kiedy wrócił pan z toalety poprzednim razem – zauważa Kurczyk, obrzucając mnie dokładnie takim samym spojrzeniem, jak w chwili, o której teraz mówi.
Stoję w przejściu koło naszych foteli i rozglądam się po wagonie.
– Powiedzmy, że miałem powtórkę z rozrywki – rzucam nonszalancko, choć drogo mnie ta nonszalancja w głosie kosztuje.
Dwadzieścia kilo mięsa w styropianowym foteliku. Żona Barcza. Zabijam czas.
– Naprawdę? – pyta Kurczyk zdziwiony. – Ja nie czułem żadnego szarpnięcia.
– Naprawdę – potwierdzam. – Tylko tym razem to było po prostu gwałtowne wybudzenie ze snu.
– Faktycznie musi być pan cholernie zmęczony – kręci głową, a w oczach ma troskę. – Niech pan odsapnie chwilę i pomyśli o czymś miłym.
– Jestem. Cholernie. Zmęczony – spoglądam na niego i pytam: – O czym miłym mógłbym myśleć w takich okolicznościach?
– O spacerze po parku na przykład – radzi.
Myślę więc o parku. Myślę o enklawie zieleni w centrum miasta. Widzę siebie idącego ścieżką wijącą się wśród drzew, między którymi prześwitują pierzeje kamienic. Uświadamiam sobie nagle, że w moim mieście niemal każdy park był kiedyś albo przykościelnym, albo przyszpitalnym cmentarzem. Kiedy Stettin uwolnił się od statusu twierdzy i jego obwarowania zniknęły, zaczął rozrastać się, powoli i konsekwentnie wchłaniając okoliczne wioski. W każdej z nich był kościół, czasem klasztor. Przy każdym kościele – cmentarz. I kiedy dawne wioski stały się dzielnicami miasta, cmentarze stały się parkami albo skwerami. Niemal każdy z nich był miejscem, gdzie kiedyś chowano wieśniaków i mieszczan, damy i kurwy, generałów i zwykłych żołnierzy, katolików i luteran, Słowian, Niemców, Francuzów, Żydów, Rosjan, trędowatych i bezdomnych. Każdy park ma w sobie soki z rozpuszczonych ciał i kości. Niektóre z najstarszych drzew, które czasem mijam, spijały za młodu te soki poprzez swoje korzenie. W kilku słojach ich pni, w tych najbliższych rdzenia, są ludzie, których pochowano w ziemi, i na których posadzono młodziutkie sadzonki, by drzewa, w które się zmienią z biegiem lat, upamiętniały ich dla potomnych.
Miejsce, w którym spocznę, zapewne już niedługo, oprócz tego, że jest cmentarzem, również jest jednym wielkim parkiem, pełnym pięknych, starych drzew. Taki paradoks. Paradoks szczeciński.
Nie chcę już myśleć o spacerze po parku.
– Nie boi się pan jeździć pociągiem? – zadaję to pytanie Kurczykowi ni z gruchy, ni z pietruchy.
– W jakim sensie?
– Nie boi się pan katastrofy?
Kurczyk śmieje się i wierzchem wskazującego, kwadratowego palca odgarnia z czoła mały loczek, który oddzielił się od reszty włosów, misternie sczesanych na prawą stronę.