Syn nieskończoności. Adam Silvera

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Syn nieskończoności - Adam Silvera страница 8

Syn nieskończoności - Adam Silvera

Скачать книгу

style="font-size:15px;">      Awaria klimatyzacji w pociągu we wrześniowe upały to nic przyjemnego, ale chociaż raz docieram do Muzeum Stworzeń Naturalnych wystarczająco wcześnie, żeby mieć czas pokręcić się trochę przed rozpoczęciem zmiany. Zanim wejdę do chłodnego wnętrza muzeum, mam już mokre plecy. Nic nie szkodzi – moje ciało jest dobrze ukryte pod workowatą polówką, którą specjalnie zamówiłem o rozmiar za dużą. Przepuszczam torbę przez kontrolę bezpieczeństwa i przyczepiam identyfikator, poświęcając chwilkę, żeby pozachwycać się ogromnymi, czarnymi jak węgiel skamielinami prehistorycznego smoka, które wiszą pod oświetlonym gwiazdami sufitem. Szkoda, że nigdy nie zobaczę smoka na żywo, ale może i dobrze, że wszystkie wyginęły – przynajmniej nie musimy się martwić, że alchemicy dorwą się do smoczej krwi. Sądząc po tym, z jakim zapałem ludzie polują na żyjące obecnie stworzenia, nie zdziwiłbym się, gdyby niedługo i one przeszły do historii.

      Przechodzę przez Niezmiennie Zmienną Salę, której nazwa przestała być adekwatna po cięciach w budżecie, więc nadal można tu podziwiać lipcową wystawę sztuki zmiennokształtnych. Omijam ciemną i chłodną Salę Bazyliszków, bo dziękuję, ale nie. Pierwszego dnia pracy musiałem się zebrać na odwagę i ją odwiedzić, wystarczy mi raz na zawsze. Nie przepadam za tymi stworzeniami po tym, jak w szóstej klasie wybraliśmy się na wycieczkę do zoo i taki jeden ślepy bazyliszek rzucił się na ogrodzenie, licząc, że połknie mnie w całości.

      Docieram do rozwidlenia, gdzie jeden korytarz prowadzi w dół, a drugi w górę. W czasie szkolenia powiedziano mi, że to celowy zabieg, mający na celu uhonorowanie niekończącej się wojny między hydrami i feniksami, które wydają się w pełni pochłonięte eliminowaniem siebie nawzajem. Dom Hydry na dole zaczyna się dość niewinnie – ilustracjami, na których widać, jak rybacy oswoili te stworzenia, by łowiły ryby i odstraszały większe morskie zwierzęta – jednak im dalej zajdziesz, tym wystawa nabiera większego mroku. W ostatnim pomieszczeniu znajdują się materiały z walk terytorialnych, które horda hydr stoczyła ze stadem feniksów. Byłem zupełnie oniemiały i załamany, gdy pierwszy raz zobaczyłem nagranie ogromnej, siedmiogłowej hydry, która chwytała latające feniksy i połykała je w całości.

      Kolejna sala, do której nigdy więcej nie poszedłem.

      Pędzę po spiralnych schodach do swojego ulubionego miejsca – Słonecznej Sali. Nad wejściem znajduje się witraż przedstawiający jajo i feniksa, połączone przez ognisty pierścień. Na trzynaste urodziny mama zabrała nas właśnie na tę wystawę. Brightonowi całkiem się podobała, ale szybko stracił cierpliwość, gdy zatrzymywałem się przy każdej plakietce – w tamtych czasach nie czytałem zbyt szybko i wciąż nie jest to moją mocną stroną – i pozowałem do zdjęć przed każdą gablotą na wypadek, gdybym już nigdy tutaj nie wrócił.

      W Słonecznej Sali jest wszystko: flety imitujące głosy feniksów, które służą do szkolenia i komunikacji; drewniane i żelazne łuki w kształcie skrzydeł; wachlarze wykonane z zielonych i niebieskich piór; ceremonialne świece dla tych, którzy modlą się do ognia feniksów o powtórne życie dla zmarłych bliskich; skorupki jaj o różnych rozmiarach, kolorach i teksturach; klepsydra z prochami; gliniane maski z ogromnymi dziobami i skórzane kurtki z rękawami wyszywanymi piórami, podobnymi do tych, które wciąż noszą Rycerze Aureoli; skamielina z zaschniętymi łzami; cała półka ostrzy skończoności z kościanymi rękojeściami czarnymi od sadzy oraz ząbkowanych noży żółtych jak krew hydry, z której zostały z okrucieństwem wytworzone, by zgasić feniksa i powstrzymać go przed wskrzeszeniem.

      – Przepraszam bardzo – odzywa się ktoś z brytyjskim akcentem, bezsprzecznie moim ulubionym. Serce zaczyna mi szybciej bić. Odwracam się i widzę młodego, przystojnego chłopaka z jasną, obsypaną piegami skórą, krótką szczeciną na brodzie, potarganymi rudymi włosami i nowojorską koszulką, jaką noszą wyłącznie turyści i ludzie, którzy przegrali zakład. Wskazuje mój identyfikator. – Pracujesz tutaj, prawda?

      – No. – Rumienię się i w duchu żałuję, że nie potrafię stać się niewidzialnym, żeby to ukryć. – Potrzebujesz pomocy?

      – O której zaczyna się zwiedzanie grupowe?

      – O każdej pełnej godzinie.

      Chłopak zerka na zegarek.

      – Muszę o wpół do jedenastej być na występie. Mógłbyś mnie krótko oprowadzić? Obiecuję, że nie będę zadawał zbyt wielu pytań.

      Z takim głosem mógłby mi zadawać nieskończoną ilość pytań. Moja zmiana oficjalnie zaczyna się za dziesięć minut, ale dla tego chłopaka mogę popracować trochę dłużej, żaden problem.

      – Mógłbym ci pokazać to i owo. Jest z tobą ktoś jeszcze?

      – Nie. – Wyciąga do mnie rękę, z przyjemnością ściskam jego dłoń. – Charlie.

      Nie powinienem tego robić. Nie jestem takim mózgiem jak Brighton, który zna odpowiedź na każde pytanie, ale to jedna z niewielu sytuacji, kiedy sam znam ich całą tonę. Staram się nie myśleć o tym, że w swoich dopasowanych dżinsach i ulubionych brązowych butach ze sklepu z używanymi rzeczami nie wyglądam tak dobrze, jak zawsze powtarzam, że wyglądam. Nawet nie obchodzi mnie, że Charlie najwyraźniej nie mieszka w Nowym Jorku – w końcu po coś stworzono FaceTime.

      – Więc co chcesz wiedzieć?

      – Nie zdawałem sobie sprawy, że istnieje tak wiele różnych feniksów – mówi Charlie, przeczesując palcami włosy jak model z internetu.

      – Jest ich całe mnóstwo – odpowiadam, wciąż zastanawiając się, czy zieleń oczu chłopaka porównałbym do szmaragdów czy raczej wiosennego listowia drzew. Fantazjuję o tym, jak nie śpię do późna, gadając z Charlie’em przez telefon, żeby wsłuchiwać się w jego głos, kiedy przypominam sobie, że w tej chwili, jako ogarnięty przewodnik, to ja powinienem mówić. – Spójrz na to. – Wskazuję na wiszące nad nami modele feniksów. – Istnieją dziesiątki odmian, a kurator wystawy, pan Kirk Bennett, wybrał dla naszych gości te występujące najczęściej. Przechodzenie tędy, z feniksami nad głową, to jedna z moich ulubionych rozrywek.

      – Możesz mi o nich opowiedzieć? – pyta Charlie.

      – O moich ulubionych rozrywkach? – Nie wiem, od czego zacząć.

      – O feniksach – odpowiada chłopak z uśmiechem.

      Nagle czuję się jeszcze bardziej czerwony, ale nie stoję przecież w promieniach słońca, które wpadają przez świetlik. Zbieram się w sobie i wskazuję każdego feniksa po kolei, niczym gwiazdy, i opowiadam ich historie, jakbym pokazywał konstelację: siwe nestory, które rodzą się stare; podniebne pływaki, które żyją pod wodą i swoimi błękitnymi płomieniami potrafią podpalić ocean; setniki, które mogą odrodzić się tylko raz na sto lat; obsydiany z błyszczącymi czarnymi piórami i oczami tak ciemnymi, że kiedyś wydawały mi się wydrążone; kamikadze, które nurkują w sam środek walki, żeby eksplodować pośród wrogów i odrodzić się po kilku chwilach na spopielonym polu bitwy; ogniste burze, które ogromnymi skrzydłami, trzy razy większymi niż ich drobne ciała, wzniecają silną wichurę. Milknę na chwilę, żeby odetchnąć, po tym, jak opowiadam mu o połykaczach słońca, które zioną najgorętszym ogniem, ale też płoną najszybciej ze wszystkich gatunków.

      – Niesamowite – mówi Charlie. Podchodzi do repliki jednego z najsłynniejszych feniksów w historii: szarego słońca. Jego postać przysiadła

Скачать книгу