Belfast. Aleksandra Łojek
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Belfast - Aleksandra Łojek страница 11
– Dziwne, że tu zajrzałaś. Turyści nas omijają – dodaje.
W takim miejscu lepiej nie wspominać, że się pisze o Irlandii Północnej. Zwrot „zbieranie materiałów” w tej dzielnicy kojarzy się tylko z infiltracją, bo dysydenci republikańscy wciąż stanowią duże zagrożenie. Zbyt wielu pracowników brytyjskiego wywiadu pojawiało się tutaj pod pretekstem przygotowywania reportażu czy pracy naukowej na temat tego, co było, i tego, jak jest.
Zamawiamy po kuflu piwa.
Jest Dzień Świętego Patryka. Pijani Irlandczycy ubrani na zielono, owinięci w zielone flagi bawią się przy barze, wykrzykując bełkotliwie republikańskie pieśni. Radosne śpiewy przeplatane są toastami i głośnymi beknięciami, witanymi tu szczodrymi oklaskami uznania.
Farbowana blondynka z rudymi odrostami i w rogowych okularach, może dwudziestoletnia, wdrapuje się na stoły, spada z nich po chwili i obejmuje tych, na których leci. Jest mocno pijana mimo stosunkowo wczesnej pory – zdąży jednak wytrzeźwieć i zgodnie z lokalnym zwyczajem upić się jeszcze raz.
Jenny siedzi nad piwem donoszonym stale przez męża ubranego w niechlujną, pogniecioną marynarkę.
Jej mąż, spokojny starszy pan o siwej czuprynie, patrzy na Jenny co jakiś czas troskliwym wzrokiem, ale nie odmawia jej alkoholu, nie mówi, że już wystarczy.
W pewnym momencie wzrok Jenny się wyostrza.
Jej oczy nabierają wyrazu. Wzdrygam się – te oczy mnie świdrują.
– Miałam trzech synów, wiesz? – mówi Jenny wolno.
– Tak? – pytam.
– Wszyscy zginęli, jeden po drugim.
Wypadek? Choroba?
– Zostali zabici.
Cisza. Jenny podnosi się, zostawiając mnie z tym wyznaniem.
Chwiejnym krokiem idzie do toalety.
Jej mąż wszystko słyszał.
– Jane była OC – chrypi.
OC, czyli commanding officer. Każda jednostka IRA miała swojego dowódcę, oficera zajmującego się materiałami wybuchowymi, oficera wywiadu, kwatermistrza, czasem oficera szkoleniowego i kogoś odpowiedzialnego za finanse jednostki.
Ale tego nie można mówić głośno. Każdy, kto był w IRA (lub wciąż do niej nieoficjalnie należy), zobowiązany jest milczeć o swojej przynależności pod groźbą kary śmierci. To wytyczne Green Book[15], czyli Biblii ochotników, którzy działali lub działają w IRA. Na nią właśnie przysięgają wierność organizacji.
Do tego stopnia nie można powiedzieć, że się było/jest w IRA, że nawet Gerry Adams nigdy nie przyznał się publicznie do tego, że był OC, że w ogóle należał do IRA. Choć ulica wie, kim był. To on podejmował decyzje. Również decyzje dotyczące życia i śmierci, jak każdy OC.
Wszyscy to wiedzą, ale nikt ze współtowarzyszy głośno tego nie potwierdzi. Potwierdzą tylko ci, którzy się z Adamsem rozstali ideologicznie.
Adams milczał, milczy i będzie milczeć. „Tak długo powtarzał, że nie jest w IRA, że nie może teraz tego cofnąć, bo jako polityk straciłby wiarygodność” – mówią miejscowi, uzasadniając jego postawę.
Poza tym, gdyby się przyznał, nie mógłby jeździć do Stanów Zjednoczonych, gdzie często spotyka się z sympatykami republikanizmu. Jako szefowi Sinn Féin nikt mu nie zabroni takich podróży. Jako oficjalny były członek IRA, organizacji terrorystycznej, nie dostałby nigdy wizy.
A zatem mąż Jenny złamał kilka przykazań Green Book. Bo przecież gdybym była kimś innym, gdyby też były trochę inne czasy, wyznanie jej męża mogłoby ją zabić. „Nierozważne pogawędki mogą cię kosztować życie. W taksówkach, w rozmowach telefonicznych, w klubach i barach, na meczach piłki nożnej, w domu z przyjaciółmi, jeśli otwierasz usta – nie mów nic!” – woła pierwsza strona Green Book.
„Niech nikt cię nie widzi na żadnych zgromadzeniach publicznych, demonstracjach czy protestach. Nie prowadzaj się w towarzystwie znanych republikanów, nie odwiedzaj republikańskich domów. Twoim naczelnym obowiązkiem jest anonimowość, nie mogą cię znać ani siły wroga, ani społeczeństwo” – czytam dalej.
A w republikańskim pubie na Falls mąż opowiada o przeszłości żony.
Wiem już, dzięki gadatliwości starszego pana, że Jenny wydawała rozkazy i nadzorowała operacje bojowe swojego batalionu.
Mąż streszcza jej życie.
Najpierw zabito jej pierwszego syna, bo uważano, że to ją powstrzyma przed angażowaniem się w walkę o zjednoczenie Irlandii. Bo była taka dobra w tym, co robiła.
Nie powstrzymało. Zginął drugi syn.
Potem trzeci.
A potem Jenny już nie miała dzieci, więc do ideologii doszła chęć zemsty.
Tyle że nastał pokój. Nastał czas grubej kreski.
Jenny pije teraz codziennie.
Kiedy wraca z toalety, nie wiem, co powiedzieć. Siada obok mnie, wzrok ma z powrotem zmącony. Brakuje mi słów. Nie wiem, czy mam milczeć, czy wręcz przeciwnie. Wybieram trzecią możliwość, niezdarnie głaszczę Jenny po jej upstrzonych plamami wątrobowymi dłoniach. Te dłonie były kiedyś bez skazy, młode i delikatne. Przyczyniły się kiedyś do śmierci innych ludzi. Wystarczył podpis czy ustny rozkaz Jenny. To ona zgadzała się na tortury, jakie stosowała IRA, na bolesną śmierć swoich wrogów, na ból swoich ludzi, jeśli tylko pojawił się cień podejrzenia, że sprzedali swoje usługi drugiej stronie – ten cień wystarczył, by nakazać przeprowadzenie gruntownego przesłuchania. Przy użyciu narzędzi na przykład takich jak akumulator. Albo duże cążki. Czy imadła.
Wydawała rozkazy, decydując, kto ma zginąć. Przygotowywała i przeprowadzała operacje zbrojne, w których ginęli inni synowie innych matek.
Była wojna, mówią wszyscy. Kłopoty. Nazwa dobrana trafnie z punktu widzenia polityki zewnętrznej Wielkiej Brytanii. Taki mały nazewniczy PR – bo Kłopoty to przecież nie wojna, to tylko jakieś zadrażnienie, jakieś niedogodności.
Bo Wielkiej Brytanii, która zaprowadza porządki na świecie, wstyd, że na swojej ziemi nie umiała poradzić sobie z napięciami narodowowyzwoleńczymi. Że nadal się tu kotłuje.
Patrząc na wydłużoną twarz Jenny, na jej teraz zamglone i bezbronne oczy za szkłami okularów, myślę, że była kiedyś bardzo bezwzględną młodą kobietą z ogromną, zgubną władzą.
Starsza siwa pani w lekko pomiętej bluzce z dekoltem odsłaniającym pomarszczoną skórę, pani, która powinna niańczyć wnuki lub planować weekend z rodziną –