Belfast. Aleksandra Łojek
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Belfast - Aleksandra Łojek страница 4
Z czym nie zgadza się katolicka większość miasta.
Pojawił się jednak i taki, któremu udało się wymyślić sposób na ominięcie tej lingwistycznej pułapki. Uwielbiany przez mieszkańców Irlandii Północnej prezenter i dziennikarz Gerry Anderson, który przez ponad dwadzieścia pięć lat pracował w BBC, wymyślił nazwę Stroke City, czyli Miasto Ukośnik. Nie przyjęła się w oficjalnym dyskursie, ale wielu Północnoirlandczyków używa jej w czasie codziennych rozmów, co jest sygnałem, że nie chcą skupiać się w rozmowie na wciąż trwającym konflikcie ideologicznym.
Gerry Anderson już nie żyje, nazwa miasta wciąż budzi kontrowersje.
Jakiś czas później biorę udział w kursie mediacji i zarządzania konfliktami. Pracuję w organizacji polonijnej, do której zgłaszają się rodacy, gdy potrzebują pomocy w naprawieniu nadwątlonych, z wielu powodów na ogół, relacji z miejscowymi sąsiadami.
Dzielnica protestancka w Belfaście. Dowiaduję się, że uczestnikami będą community workers i community activists. Nie mam pojęcia, kim są jedni i drudzy.
Język polski stawia tutaj nieznośną barierę translatorską. Przypuszczalnie chodzi o ludzi, którzy pracują na rzecz lokalnej społeczności. Czyli…? I jaka jest różnica między tymi dwoma typami działaczy?
Pytam miłą, siedzącą obok mnie kobietę. Blondynka jest w wieku mocno postbalzakowskim, ma zniszczoną skórę, tonę samoopalacza na odcinającej się od białej szyi twarzy. Bijący od niej zapach tytoniu wwierca mi się w nozdrza. Kobieta obdziela mnie serdecznym, acz rozbawionym spojrzeniem.
Community workers, wyjaśnia, to wolontariusze, którzy działają prospołecznie. Pomagają policji, mieszkańcom. Poświęcają cały swój wolny czas.
Pomagają w czym, pytam. Zakupy robią? Sprzątają domy osobom niepełnosprawnym? Przeprowadzają dzieci przez ulicę?
To też.
Pracują dla dobra społeczności, powtarza blondynka. Czasami dostają pensje, czasem zupełnie nic. Czasami realizują projekty, za które płaci urząd miasta. Wypełniają luki, jakie pozostawiają po reformach politycy, na przykład po ciągłych i znacznych cięciach budżetowych, niekoniecznie zainteresowani pomocą najbardziej potrzebującym mieszkańcom prowincji – owym underprivileged, czyli ludziom z ograniczonym dostępem do edukacji, biedniejszym, z patologicznych rodzin, samotnym, wykluczonym.
Community workers przeprowadzają projekty edukacyjne. Na przykład wśród bezrobotnej młodzieży. Wśród młodzieży, której nikt nie chce dać żadnych szans, bo kradnie, pije, ćpa, nie chodzi do szkoły, nie wie, co z sobą zrobić, a czasu wolnego ma bardzo dużo.
Blondynka też jest community worker.
Z czasem dowiaduję się, że na przykład wzywa policję, jeśli coś się dzieje.
Jest oczami i uszami dzielnicy.
Wie, w którym domu ojciec rodziny lubi uderzyć swoją żonę, gdzie jest problem z narkotykami, gdzie wprowadzili się przybysze z Europy Wschodniej, kto ma problemy finansowe, kto dostał nową pracę, komu nie przyznano zasiłku, kto pije.
Łagodzi spory. Pilnuje dzieciaków na interfejsie, czyli na pasie ziemi niczyjej, gdzie stykają się dzielnice katolickie z protestanckimi[2]. Żeby dzieciaki nie szalały za bardzo, gdy im się zbierze na rzucanie kamieniami w dzieciaki z drugiej strony, które są pilnowane przez swoich community workers.
Blondynka robi to za darmo. Ma specjalny numer telefonu, na który można dzwonić dwadzieścia cztery godziny na dobę. Sama sobie opłaca ten numer.
Community activists to ludzie, którzy robią w sumie to samo co community workers, ale pracują dla organizacji. Jakiej organizacji? Blondynka patrzy na mnie z pobłażaniem.
No, dla organizacji.
Mętnie to brzmi. Gubię się, ale podoba mi się idea wolontariatu bez granic. Piękne.
I czekam, aż przyjdą inni community workers. I community activists.
Przychodzą. Przeróżni. Szare myszki w porozciąganych swetrach, piękne, zadbane dziewczyny z nowymi brwiami, które za ciężkie pieniądze można obecnie dosztukować w wielu salonach kosmetycznych miasta, by wyglądać jak Cara Delevingne, łysi panowie ubrani na sportowo, wyglądający, jakby zeszli z boiska do piłki nożnej. Młody człowiek z blizną przecinającą twarz, otyły emeryt w szortach, którego brzuch walczy z przyciasną koszulą. Urzędniczka z ratusza w surowej garsonce, z kokiem misternie upiętym nad karkiem. Dziewczyna z żółtą opalenizną w za dużych szarych spodniach, balansujących na jej szczupłych biodrach.
Od razu poznaję dwóch uczestników. Jeden z nich, John, za dwa lata od tej chwili stanie się szefem pewnej organizacji paramilitarnej, uważanej przez brytyjski rząd za mającą związki z terroryzmem. Kiedy z nim rozmawiam, jest prawą ręką ówczesnego szefa, który zostanie usunięty, bo był za łagodny, jak głoszą plotki.
John nosi grube okulary. Jest przystojny, dobrze zbudowany, ubrany w krótkie sportowe spodnie i koszulkę z piłkarskim emblematem. Emanuje życzliwością. Cierpi na padaczkę pourazową (ma bliznę na głowie, efekt jednej z wielu potyczek z wrogami), o czym mi natychmiast mówi. Bierze leki, dlatego świetnie funkcjonuje, ale wciąż musi uważać i stosować się do pewnych lekarskich zaleceń. Na przykład nie jeździ autem, co wydawać by się mogło poważnym problemem, biorąc pod uwagę pełnioną przez niego funkcję społeczną, ale nie jest – John nie musi się ruszać ze swojej dzielnicy, a i z niej wszędzie ma blisko, jeśli zdecyduje się wyściubić nos.
Jest bardzo otwarty, pyta, dlaczego przyjechałam do Irlandii Północnej. Rozjaśnia się cały, gdy mu mówię, że mój ojciec jest miłośnikiem kultury brytyjskiej. Dzielimy tę samą pasję – zainteresowanie historią Królestwa.
Różni nas stopień zaangażowania emocjonalnego. Ja jestem emigrantem, moje uczucia są świeże, choć wzmocnione przez fascynację ojca, a John walczył o kraj, o jego brytyjskość w czasach Kłopotów.
Pokazuje mi łydkę, na której widnieje tatuaż przedstawiający nagrobek. Grób ukochanego wuja, zabitego przez IRA w Belfaście, gdy John był małym chłopcem.
Gdy John nalewa sobie herbatę, zapisuje coś w notatniku w czasie kursu czy stoi z kolegami w rogu pokoju i prowadzi small talks – nagrobek wuja jest z nim. I działa jak magnes, nie mogę przestać na niego patrzeć.
John jako community activist pilnuje porządku w swojej dzielnicy. Bardzo elastycznie pojmowanego. Ale głównie chodzi o to, żeby nie było narkotyków i pedofilów, tłumaczy.
– Walczymy z zachowaniem niezgodnym z zasadami społecznymi – mówi.
Kolejny uczestnik kursu, Billy, to członek innej organizacji paramilitarnej (także uważanej przez brytyjski rząd za mającą związki z terroryzmem).
Obie organizacje się nie lubią. Kiedy próbuję się dowiedzieć, dlaczego tak jest, bo przecież mają wspólny cel, czyli trzymanie