Rozmowy z psychopatami. Christopher Berry-Dee

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Rozmowy z psychopatami - Christopher Berry-Dee страница 7

Rozmowy z psychopatami - Christopher  Berry-Dee

Скачать книгу

najbrutalniejszych seryjnych morderców. Chodzi o to, by nie łamać praw człowieka. A oto kolejna plotka dotycząca więziennictwa. Obecnie, zgodnie z instrukcjami brytyjskiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, strażnicy muszą zwracać się do więźniów „sir”, „pan”, „pani” i „panna”. W amerykańskich zakładach karnych wygląda to tak: „Hej, rusz dupę, półgłówku!”. Nie ma tam żadnych lewicowych przegięć, nikt nie myśli o prawach człowieka.

      W Stanach Zjednoczonych, kiedy strażnicy przyprowadzają na rozmowę ze mną więźnia skazanego na karę śmierci – niezdającego sobie sprawy, że rozmowa zmieni się w przesłuchanie, łagodne, a czasem ostre – skazaniec ma skute ręce i nogi, a kajdany są połączone łańcuchem, co utrudnia chodzenie. Chyba że czuję się na tyle bezpiecznie, by poprosić o rozkucie więźnia. Otaczają go czterej strażnicy więzienni, barczyści mężczyźni w schludnych mundurach mających zaimponować uprzywilejowanemu gościowi. Prowadzą skazańca, otaczając go z czterech stron; słychać tylko zgrzyt otwieranych i zamykanych drzwi.

      Skazańcy przychodzą z otchłani – rozmowa ze mną to prawdopodobnie ostatni kontakt ze światem zewnętrznym. Później wrócą do cel śmierci, gdzie przebywają najniebezpieczniejsi ludzie na świecie i gdzie panuje zawsze taki sam koszmarny zapach.

      Nie ulega wątpliwości, że więzienie to najbezpieczniejsze miejsce na spotkanie z seryjnym mordercą. Jeśli zetkniemy się z nim w normalnym świecie, istnieją spore szanse, że wpadniemy w ogromne tarapaty.

      Rozmawiałem z wieloma bardzo niebezpiecznymi zbrodniarzami (łącznie około trzydziestoma); najczęściej prosiłem, by ich rozkuć. Czują się wtedy swobodniej, a ja tylko trochę niepewnie. Czasem wpadają w złość; widać narastającą furię, gdy ich twarze tężeją, a z czoła ściekają kropelki potu, plamiąc kołnierzyki bluz więziennych. Ale nigdy nie atakują, bo w głębi duszy są tchórzami. Przypominają puste, nadęte balony, potrafią tylko gadać – nędzne kreatury, zabójcy niemowląt, dzieci, bezbronnych kobiet. Nie spodziewajcie się spotkać kogoś podobnego do Hannibala Lectera. Tacy ludzie nie istnieją.

      Rozdział 4

      Seryjni mordercy wyglądają różnie; to dość oczywiste. Niektórzy są otyli jak biseksualista John Wayne Gacy, a inni chudzi i żylaści jak jednooki, załzawiony Henry Lee Lucas o szczurzej twarzy. Przeprowadziłem z nimi wywiady w celach śmierci: z Gacym w więzieniu Menard w Chester w stanie Illinois, a z Lucasem w więzieniu Ellis w Teksasie. Gacy’ego stracono za pomocą śmiertelnego zastrzyku we wtorek 10 maja 1994 roku w zakładzie karnym Stateville w Crest Hill w Illinois, a Lucasowi zamieniono wyrok śmierci na dożywocie. Zmarł z przyczyn naturalnych 12 marca 2001 roku.

      Część morderców, z którymi rozmawiałem, była atletycznie zbudowana; inni zupełnie nie przypominali greckich bogów. Arthur John Shawcross wyglądał bardzo dziwnie, kiedy go zobaczyłem. Wielka głowa, rzednące włosy, mrugające świńskie oczka, gąbczasty nos, byczy kark, obłe ramiona, ogromny brzuch wylewający się z paska od spodni, krótkie nogi i najmniejsze stopy, jakie widziałem u dorosłego mężczyzny. Można było odnieść wrażenie, że Shawcross jest z natury dość powolny. Mimo to słyszałem, że pędził jak wicher, gdy na spacerniaku ścigali go rozwścieczeni „Crisps” albo „Bloods” (dwa osławione północnoamerykańskie gangi uliczne, które rywalizują ze sobą) – chcieli urwać głowę grubemu, białemu mordercy dzieci i seryjnemu zabójcy.

      Niektórzy zbrodniarze są wybitnie inteligentni. Michael Ross, pewny siebie seryjny morderca z Connecticut o ilorazie inteligencji sto pięćdziesiąt, mógłby do dziś przebywać na wolności, gdyby nie wdał się w pojedynek intelektualny ze znakomitym detektywem Mikiem Malchikiem. Ross dwa razy powiedział kilka słów za dużo i w ten sposób sam wydał na siebie wyrok. Jego przeciwieństwem jest Ronald „Butch” DeFeo junior, który ma w głowie całkowitą pustkę.

      Czekam na ciebie od dwóch godzin! Za kogo mnie, kurwa, uważasz?! Mam lepsze zajęcia!

      NIEZBYT MIŁE POWITANIE WYGŁOSZONE PRZEZ RONALDA DeFEO 23 WRZEŚNIA 1994 ROKU PRZED WYWIADEM PRZEPROWADZONYM PRZEZ AUTORA W WIĘZIENIU GREEN HAVEN W STORMVILLE W STANIE NOWY JORK

      DeFeo (urodzony w 1951 roku) był i ciągle jest kompletnym kretynem. Ma sto sześćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu i cieszy się niezasłużonym rozgłosem dzięki filmowi Amityville Horror (oraz jego licznym, równie koszmarnym kontynuacjom i klonom). Kąpie się w sławie niczym oślizgła żaba wystawiająca łeb z bajora i zastanawia się, czy kiedyś dostanie tantiemy za film albo książkę – w ciągu kilku dekad nic takiego nie nastąpiło!

      Jak wspomniałem wcześniej, DeFeo wystrzelał sześcioro członków swojej rodziny, gdy spali w domu przy Ocean Avenue 112 w Amityville na Long Island. Przeładowywanie myśliwskiej strzelby Marlin kalibru 35 i oddawanie kolejnych strzałów musiało wymagać dużej zręczności. Okazał się szybki i sprawny.

      Detektyw Dennis Rafferty i porucznik Robert Dunn (barczyści mężczyźni, z którymi miałem okazję rozmawiać na komendzie policji w okręgu Suffolk w Yaphank) tłukli Rona książką telefoniczną Long Island (jest to bardzo gruby tom) i zmusili go do przyznania się do winy, po czym okazał się na tyle głupi, że zaprowadził policjantów do miejsc, gdzie wyrzucił kluczowe dowody rzeczowe. Wskazał nawet dokładne miejsce za domem, gdzie utopił karabin. Narysował mapkę i policyjni nurkowie znaleźli go w niespełna czterdzieści sekund – ledwo się zmoczyli.

      Mimo to DeFeo oświadczył na procesie, że jest zupełnie niewinny.

      Moim zdaniem nikt nie wymyśliłby tej historii. Później Ron został uznany za winnego i skazany za każde zabójstwo na mniej więcej czterdzieści lat więzienia.

      Kiedy rozmawiam z mordercami, najbardziej lubię obserwować ich oczy. Niekiedy przypominają ślepia wielkiego żarłacza białego, jak oczy Bianchiego, który usiłował mnie zdeprymować i wytrącić z równowagi. Rozkuty, atletycznie zbudowany i pewny siebie, emanował nienawiścią do mnie. Stoczyliśmy prawdziwy pojedynek wzrokowy. Moja reakcja była następująca – pochyliłem się, położyłem mu dłoń na ramieniu i szepnąłem: „Hej, biedaku, wiem, że jesteś nieszczęśliwy. Uśmiechnij się do mnie”. Pękł i przeprowadziłem godzinny wywiad z „Mordercą ze Wzgórz”. „Chris, dotknąłeś jednego z tych potworów…” Nie ulega wątpliwości, że dotykanie maniakalnego mordercy może być niebezpieczne, chyba że dobrze go rozumiemy. Niektórzy z tych zbrodniarzy są kompletnie nieprzewidywalni. W mgnieniu oka mogą urwać człowiekowi głowę, nim strażnicy choćby pomyślą o interwencji. Z mojego doświadczenia wynika, że najważniejsze jest zdobycie przewagi psychologicznej. Kilka cichych słów, miły gest, uśmiech i nieokazywanie lęku sprawiają, że mordercy zupełnie nie wiedzą, co o nas myśleć – jeśli w ogóle potrafią myśleć. Niemal słychać obracanie się milionów trybików w ich głowach. Po chwili wracają do punktu wyjścia i zadają sobie pytanie: „Co powinienem teraz zrobić, kurwa?!”. Niektórzy wrzeszczą i przeklinają, tak jak robił zakuty w kajdany Douglas Daniel Clark, znany jako „Zabójca z Bulwaru Zachodzącego Słońca”, kiedy w 1995 roku rozmawiałem z nim w więzieniu San Quentin. Nie był zły na mnie – wściekał się na administrację więzienia z powodu jakiejś drobnostki. Większą część mojego wywiadu z Dougiem można znaleźć w internecie. Lubiłem z nim rozmawiać, bo nie przebierał w słowach; chwilami klął jak szewc. Uważał, że został wrobiony przez policjantów.

      Zabójcy nie są groźni, jeśli odwiedzamy ich w więzieniu. Można to robić z czystej

Скачать книгу