Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima. Zbigniew Zborowski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima - Zbigniew Zborowski страница 22
– Już nastawiony, wasze błagorodie – wypluł słowa.
– To nalej mi do szklanki! – odparł wesoło de Ville.
A sam poszedł do kantorka, żeby pomyśleć. Jak to teraz rozegrać? Planował wkraść się w łaski głupiutkiej hrabianki, może nawet zostać jej cichym doradcą i powiernikiem. Podpowie, jak zaszantażować pięknego Borysa, żeby zmusić go do oświadczyn. Chyba wystarczy, by panna – w dowód wdzięczności – szepnęła komu trzeba słówko o zaległym awansie pana de Ville’a?
Zaraz jednak posmutniał. Bo ile będzie tego awansu? O jedną rangę? O dwie? Wciąż mało! A Anastazja prędko zapomni dobrodzieja – takie już są te zepsute arystokratki. Zwłaszcza te brzydkie. Jasne, dobre i to, ale… Nagle poraziła go pewna myśl. Koncept. Idea. Ale nie! To zupełne szaleństwo. To się nie może udać! Za coś takiego mógłby nie tylko stracić urząd i na kopniakach wylecieć z poczty, ale i stanąć na szafocie. Lecz gdyby… Na miły Bóg! To by dopiero było coś! Nareszcie odmiana losu, godność, honory, pieniądze… Tylko jak rzecz przeprowadzić, żeby nie stracić głowy? I to w jak najbardziej dosłownym znaczeniu?
Dumał i myślał aż do obiadu, który o pierwszej postawił przed nim wciąż nadąsany Knieźnieński. Zabielana zupa trochę przestygła, bliny za to były przepyszne. Zjadł, otarł cienkiego jak szpicruta wąsa, strzelił kielicha i postanowił:
– Zrobię to! Wóz albo przewóz!
A potem wziął się do roboty. Najpierw, cienkim ołówkiem, przekopiował na świeży arkusz cały list od Sołżenicyna. Trzeba go nieco przerobić, byle nie za bardzo, żeby nie dało się poznać. Ale z drugiej strony wystarczająco wzmocnić przekaz, żeby nawet idiotka zrozumiała intencję piszącego.
Następnie, przy drugim i trzecim kieliszku oraz dwóch szklankach herbaty, Stanisław ćwiczył i trenował charakter pisma panicza Sołżenicyna.
Koło trzeciej po południu, kiedy za oknem zapadał zmrok, a temperatura leciała na łeb na szyję, zapalił lampę naftową i zabrał się do roboty, starając się jak najmniej ingerować w oryginał. Bo, jak wiadomo, najlepsze kłamstwo składa się głównie z prawdy. A więc:
Szanowna Anastazjo!
Wciąż czuję zażenowanie incydentami, które stały się udziałem naszych głodnych ciał, kiedy gościłaś w Petersburgu ubiegłej jesieni. Te wspomnienia są dla mnie jak pokuta. Niosą wyrzut sumienia w nabrzmiewające czernią chmur zimowe dni. Powracam do nich myślami jak najrzadziej, gdyż czuję szczery żal, że daliśmy się ponieść zwierzęcym emocjom. Na szczęście te już dawno przebrzmiały w moim sercu. Wciąż Cię szanuję niczym siostrę, ale nie tęsknię rozdzierająco, przyznaję to szczerze!
Pytasz, kiedy przyjadę i klęknę przed Twoim Ojcem. Szanowna, zapewniam, że o niczym takim mowy być nie może! Zresztą w Petersburgu ciągle zatrzymują mnie obowiązki wobec miłościwie nam panującego cara Aleksandra III. A Imperatorowi, jak dobrze wiesz, się nie odmawia! Nie przybędę więc, wybij to sobie z głowy. Nie czekaj na mnie, Anastazjo!
Z wyrazami uszanowania
Borys
De Ville skończył kaligrafować, kiedy na niebie od dawna jarzyły się gwiazdy, a pocztę należało zamykać. Nie ufając Knieźnieńskiemu, posłał po Nowakowa. I zlecił mu, by rozkazał furmanom zaprzęgać.
– Gdzie wasze błagorodie chce jechać nocą?! – przeraził się kancelista. – Mróz sięga czterdziestu stopni!
* * *
Dawno już nie powoził, więc mocno się naszarpał lejcami i nastrzelał batem, by zmusić dwa pocztowe siwki do galopu przez zaśnieżone pola. Droga do majątku Michajłowiewa praktycznie nie była przetarta, kilka razy myślał, że ugrzęźnie w puchu i wraz z końmi padnie ofiarą watahy wilków. Przeważnie jednak jechało mu się nieźle, mógł więc nawet podziwiać zalane srebrzystą księżycową posoką zaspy i śnieżne wydmy. Kiedy wyjechał z Omska, minął tylko kilkanaście chałup, zresztą zasypanych niemal po kominy. Nigdzie żywego ducha, w dali pęczniał czarną krechą głęboki las, z którego dobiegały zawodzenia basiora i wadery. Wzdrygnął się. Polska zima też była sroga. Ale w Europie zawsze, prędzej czy później, wędrowiec trafiał na jakąś wioskę, karczmę, dwór. A tu? Pustka smagana mrozem. Bezkresna dzicz ściśnięta kajdanami lodu. Mieszkał na Syberii już tyle lat, a ta kraina wciąż przytłaczała go swoim ogromem. I surowością, która nie wybaczała błędów.
Odetchnął, kiedy po pokonaniu zagajnika wyjechał na rozsiadły na wzgórzu, rozłożysty pałac. Jego barokowa architektura wyglądała żałośnie w konfrontacji z syberyjską zimą. Dokoła bezkresne lasy i pola zatopione w bieli. A w środku przerażony skrawek Europy.
Podjechał od tyłu, zgodnie z instrukcją Elizawietki, czyli służki hrabianki. Bramę uchylił mu wąsaty, wielki jak niedźwiedź i równie rozmowny mużyk.
– Zajmij się końmi. – De Ville rzucił mu lejce. – Z szacunkiem! Państwowe!
Chłop kiwnął kosmatym łbem, ale na dwór właśnie skoczyła służąca.
– Ma pan list?
– Oczywiście!
– A to się panna ucieszy!
Poprowadziła go do małych drzwi, za którymi zaraz zaczynały się wąskie schody. Szli w kompletnych ciemnościach, nawet bez świecy. W górę, potem jakimś korytarzykiem na wprost, następnie parę stopni w dół. Omal się nie zabił na tych nierównościach, zwłaszcza że zaczął rozbierać go panujący w pomieszczeniu upał. Z pięćdziesiąt stopni różnicy między dworem a wnętrzem! Stary Sergiusz nie oszczędzał na drewnie!
Wreszcie Elizawietka nacisnęła sekretną klamkę i ukazało się przejście do oświetlonego buduaru. W pomieszczeniu ze ścianami obitymi materią, wśród kryształowych kandelabrów i srebrnej zastawy, zasiadała na szezlongu panna Anastazja Romanow-Michajłowiewna.
Bladź! Rzeczywiście była brzydka jak listopadowa noc!
– Dziękuję mu, że naraził się na trud osobistego doręczenia listu – powiedziała wystudiowanie chłodnym, ale zaskakująco przyjemnym głosem.
De Ville ukłonił się lekko, zupełnie niezrażony użyciem trzeciej osoby. Śmiałym spojrzeniem zlustrował Anastazję. Wysoka, chuda, wręcz patykowata. Niemal zupełnie pozbawiona kobiecych krągłości. Ładne w niej były jedynie długie i mocne czarne włosy. Tyle że miała ich za wiele i nie zawsze tam, gdzie wypada. Stanisław z niesmakiem dostrzegł nad jej górną wargą i na przedramionach wyraźny ciemny meszek.
– Twoja uroda, pani, jest dla mnie wystarczającą rekompensatą za zajeżdżenie dwóch koni i wystawienie się na ten zabójczy mróz – wyrecytował bez zająknięcia.
A ona, zamiast się obruszyć za ten poufały ton, zmierzyła go roziskrzonym wzrokiem. Do licha! Grubiańska i niestosowna plotka wypuszczona przez byłego narzeczonego mogła mieć w sobie ziarno prawdy!
– Niech zaczeka tutaj. – Na jej wąskich ustach zagościł cień uśmiechu. – Szkoda czasu. Przeczytam od razu na swoich pokojach, a potem napiszę odpowiedź. A on – spiczastym podbródkiem wskazała de Ville’a