Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima. Zbigniew Zborowski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima - Zbigniew Zborowski страница 7
* * *
Pół godziny później, a może minutę lub całą wieczność, Oleńka wsparła się na łokciu. Z trzepoczącym w uniesieniu sercem, ale i odbierającą dech rozpaczą patrzyła, jak Jan wciąga ciasne bryczesy. Jego szeroka pierś wciąż była naga. Pod skórą grały mięśnie, ciało nadal lśniło potem.
– A więc jedziesz.
Spojrzał na nią bez słowa tymi piekielnie niebieskimi oczami. Potem wciągnął byle jak koszulę i nie zawracając sobie głowy zawijaniem onuc i wciskaniem długich kawaleryjskich butów, zbiegł boso na dół. Wrócił po chwili, niosąc szablę w pochwie i… Co to właściwie było? Złota moneta? Pięć rubli?
– Nie zamierzasz mi chyba płacić jak ladacznicy? – zażartowała głosem podszytym niepokojem.
Uśmiechnął się. Położył pieniądz na poprzecznej belce, płynnym ruchem dobył szabli, wziął zamach. Świst, uderzenie i brzęk zlały się w jedno. Panicz Młynarski podniósł nadciętą monetę i – naciskając oraz kręcąc – przełamał ją wreszcie na dwie części.
Jedną z nich podał Oleńce, drugą schował w kieszeni bryczesów.
– Jesteśmy teraz jak dwie połówki jednej monety – powiedział. – Rozjeżdżamy się, może nawet na długo. Ale rozdzieleni, zawsze będziemy się szukać po świecie. I prędzej czy później odnajdziemy. Siebie samych i naszą miłość.
Nieufnie obróciła w palcach wyszczerbiony kawałek złota. Chciała odpowiedzieć, że ładna gadka, jak z Dziadów albo i Konrada Wallenroda, ale tak bardziej konkretnie, to co u licha teraz z nimi będzie? Nie powiedziała jednak tego na głos. Wpatrując się wciąż w okaleczone pięć rubli, spytała:
– Skąd to masz?
– Zdobyczne – to słowo zawibrowało w jego ustach nutką dumy – z Żyrzyna.
Okolice placu Trzech Krzyży, Warszawa
Redakcja miesięcznika „Kobieta taka jak ty”
Teraz
– To jak, powiesz wreszcie, jak było u tego hipnotyzera? – Edyta jedną ręką trzymała tacę z miską sałatki, a drugą ujęła się pod bok. – Od tygodnia milczysz jak księgowa spytana o wypłatę premii. Albo facet, który dostał wszystko na pierwszej randce… – dodała ciszej i jakby ze smutkiem.
Owiewała je dusząca woń krojonego pora, smażonych frytek, przypalonego mięsa i odświeżacza powietrza w spreju.
– No, dawaj, dziewczyno! – ponaglała Edyta. – Co ci powiedział o twojej przeszłości?
Monika uciekła wzrokiem, udając, że szuka wolnych miejsc w dość zatłoczonej w porze lunchu redakcyjnej stołówce. Kilka osób przy gęsto obsadzonych stolikach szybko odwróciło wzrok, parę innych zapraszająco machnęło widelcami. Wśród jedzących panował gwar, słychać było brzęk sztućców, irytujące skrobanie o talerze i krótkie, jakby nieśmiałe syknięcia otwieranych puszek coli lub napojów energetycznych. Na tacy Moniki chybotały się zupa krem z zielonego groszku i gołąbek z połową porcji ziemniaków – jej dzisiejszy wyrzut sumienia. Zwłaszcza w zestawieniu z ascetyczną miską sałaty sauté koleżanki.
– Mówiłam ci, nic z tego nie wyszło – odburknęła. – Totalna porażka.
– Ale podaj jakieś szczegóły! Szcze-gó-ły, kochana! Jak to się odbyło? Co z tobą robił? Czy miał obrączkę na palcu?
– Edzia! A co mnie obchodzi jego stan cywilny?!
– No, ciebie może i nie. Ale są inne potrzebujące. Trzeba czasem pomyśleć o koleżance. À propos. Opowiadałam ci już o mojej wczorajszej randce z Tindera?
Monika z ulgą przyjęła zmianę tematu. Naprawdę nie chciała wracać do tamtej klęski.
– No więc umówiłam się z facetem, który wydawał się inteligentny i miły. Na portalach randkowych to rzadkość. Pozwoliłam synkowi zaprosić do nas na noc Szymona. Wiesz, to taki jego kolega, którego kompletnie nie trawię. Ale obaj lubią grać w Battlefield i to do tego stopnia, że mogę mieć pewność, że w samym epicentrum randki mój szesnastolatek nie zacznie do mnie wydzwaniać.
Usiadły przy stoliku zajętym już przez Konarzewskiego, wiecznie walczącego z nadwagą dyrektora finansowego, zapatrzoną w niego stażystkę w białej koronkowej bluzce i szefową kadr, panią Porajczak, za którą ciągnął się jakże trafny przydomek „Potakiwaczka”. Edyta nie przestawała opowiadać.
– Nie muszę dodawać, że ogoliłam nogi i pachy, zrobiłam brazylijską depilację i wbiłam się w majty za trzysta złotych w komplecie z biustonoszem. Na to mała czarna, pończochy, rozumiesz? Poń-czo-chy. Oraz takie szpile, że ledwo po schodach zeszłam. I płaszczyk pożyczony od sąsiadki. Też samotnej notabene.
Dyrektor Konarzewski, o imieniu Jędrzej, spojrzał na nią zza lekko zaparowanych od grochówki okularów. Stażystka oniemiała, a przynajmniej takie sprawiała wrażenie. Potakiwaczka zmarszczyła brew, ale nic nie mówiła, czekając na reakcję wyższej szarży. Edzia za to nie zwracała na nich najmniejszej uwagi. Tak samo jak na kopnięcia Moniki pod stołem. Cofnęła nogi i kontynuowała:
– No i pukam do niego taka odstawiona, pachnąca, wprost bijąca po oczach i uderzająca w nos feromonami. A ten otwiera mi drzwi… w przebraniu wiewiórki! I mówi: „Ukarz mnie, kotku”.
Parsknęła śmiechem, nie czekając na reakcję widowni. Dyrektor chyba też chciał, ale zachłysnął się zupą i rozkaszlał. Stażystka spłonęła rumieńcem, a Potakiwaczka ujęła w zbielałe palce pusty już talerz i wstała, roztaczając wokół aurę zdegustowania i braku akceptacji.
– Żartujesz. Wymyśliłaś to sobie! – Monika pokręciła głową.
– No co ty, serio. To zresztą jeszcze nic takiego. Jako weteranka portali randkowych mogłabym ci opowiedzieć więcej, ale…
Nie dokończyła, bo drzwi stołówki, do których Monika usiadła tyłem, znowu się otworzyły i stanęły w nich osoby, które sprawiły, że w gwarnej salce zapadła grobowa cisza.
– Co? Kto? – zainteresowała się Monika, a gdy nie doczekała się odpowiedzi, odwróciła głowę.
W progu stało dwoje policjantów.
– Czy jest na sali Monika Wilczyńska? – spytał gromkim głosem funkcjonariusz, wyższy o głowę od swojej partnerki.