Piękna czterdziestoletnia. Pamela Druckerman
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Piękna czterdziestoletnia - Pamela Druckerman страница 5
Rodzice mieli jednak jeden mroczny sekret: nie byliśmy bogaci. W odróżnieniu od wielu swoich znajomych nieustannie martwili się o pieniądze. Nikt rozsądny nie nazwałby nas też biedakami. Ale takie towarzyszyło nam poczucie, bo byliśmy uczepieni dna górnej klasy średniej.
Finanse miały w Miami olbrzymie znaczenie. Bez względu na ogładę towarzyską czy nawet zatargi z prawem majętność zapewniała status społeczny i aurę tajemniczości. (Floryda zawsze działała jak magnes na ludzi „z nadmiernym pragnieniem szybkiego wzbogacenia się przy minimalnym wysiłku fizycznym”, jak ujął to ekonomista John Kenneth Galbraith).
W latach osiemdziesiątych Miami stawało się powoli jednym z miast w Ameryce o największych nierównościach społecznych. Znajomi rodziców posprzedawali swoje pierwsze domy koło nas i wybudowali większe bliżej zatoki, z minibarem i kortami tenisowymi. Niebawem zaczęli stroić się na bale charytatywne i jeździć mercedesami, a w wakacje uciekali przed upałem do Kolorado.
Moja rodzina, tkwiąca wśród mangowców, była zdezorientowana. Skąd się brały te wszystkie pieniądze? Jak wchodziło się w posiadanie czegoś takiego jak bank, co uczyniło kilku znajomych rodziców?
Ojciec był człowiekiem starej daty. Urodził się w Brooklynie tuż przed drugą wojną światową, w imigranckiej rodzinie robotniczej, która mieszkała po sąsiedzku z krewnymi o imionach takich jak Gussie, Bessie i Yetta. Jego ojciec, Harry, przerwał naukę w wieku dwunastu lat i zaczął rozwozić gazety – najpierw konną dorożką, a później półciężarówką, najczęściej z papierosem w ustach. Pewnego razu mój nastoletni ojciec przyszedł po szkole pomóc mu w pracy. Dziadek leżał martwy na przyczepie, na stercie gazet – zmarł na zawał serca.
Ojciec zaliczył kilka lat w college’u, potem imał się różnych prac w branży produkcji telewizyjnej. Kiedy mama poznała go w Nowym Jorku na randce w ciemno, zobaczyła przystojnego, dojrzałego mężczyznę, który do pracy wkładał garnitur i – w przeciwieństwie do chłopców, z którymi się ostatnio spotykała – był sympatyczny.
Nie pomyliła się. Ale w swoim optymizmie zupełnie nie zauważyła dzielących ich ogromnych różnic. Mamina część rodziny popędziła w beztroskich podskokach ze sztetlu wprost na słońce. Jej urodzeni w Stanach rodzice mieli ugruntowaną pozycję, byli obrotni, odnieśli sukces.
Mój ojciec był patriotą, nostalgikiem, marzycielem i uczciwcem. Olśniony obyciem towarzyskim i wytwornością rodziny żony, tęsknił jednak zawsze za starymi śmieciami.
Przeprowadzili się do Miami, gdzie wychowała się moja mama. Z braku ofert pracy w branży telewizyjnej tata otworzył małą agencję reklamową i kręcił reklamy pchlich targów oraz miejscowych torów wyścigów konnych.
„Sympatyczność” ojca roztopiła się w słońcu i przerodziła w depresję. Miał wprawdzie niezłe pomysły, ale żeby biznes przynosił zyski, trzeba umieć się sprzedać. A żeby skutecznie sprzedawać, trzeba albo mieć wgląd w umysły potencjalnych klientów i wiedzieć, czego chcą, albo mieć taką charyzmę, że ludzie zapragną kupić wszystko, co sprzedajesz.
Ojciec nie miał żadnej z tych cech. Lubił chodzić wcześnie spać, wymyślać kalambury i powtarzać wyświechtane frazy (jego ulubiona, po dziś dzień, to: „Nawet zepsuty zegar dwa razy na dobę pokazuje właściwą godzinę”). Między rodzicami wybuchały niezliczone awantury, bo ojciec za wolno prowadził albo znowu przysnął na proszonej kolacji. „Dawałem tylko odpocząć oczom” – tłumaczył się.
Konto jego agencji wiecznie świeciło pustkami – i miał o to do siebie pretensje. Prowadziliśmy absurdalny codzienny dialog: ja pytałam, jak mu minął dzień, a on odpowiadał wstydliwie, że „miał dużo na głowie”. Już wtedy zdawałam sobie sprawę, że to nieprawda, a w kłótniach rodziców chodziło tak naprawdę nie o wolną jazdę autem, lecz o to, że ojciec w ogóle żył na zwolnionych obrotach.
Matka była jego przeciwieństwem: towarzyska, charyzmatyczna, pewna siebie i zdolna sprzedać, co tylko zechciała. Lubiana i ładna, w liceum zwyciężyła w głosowaniu na najlepiej ubraną, potem zrobiła dyplom z handlu na uniwersytecie stanowym w Ohio. Interesowała się wszelkimi nowinkami: ostatnimi trendami w modzie, najpopularniejszymi restauracjami. Zamieniła nasz domowy salon w galerię i aranżowała wystawy obiecujących artystów. Ze swoją wspólniczką otworzyła cieszący się powodzeniem butik z damską odzieżą, który stał się czymś w rodzaju klubu – kobiety przychodziły do niego tyleż kupować, co poplotkować. W Miami panuje klimat tropikalny monsunowy, ale ponieważ wewnątrz było zawsze lodowato od klimatyzacji, jej klientki robiły zapasy kaszmirowych swetrów.
Dorastałam w świecie mamy. Kiedy nie przesiadywałam w butiku, chodziłam z nią na przeszpiegi do domów towarowych, sprawdzić, co słychać u konkurencji. W wieku ośmiu lat, podczas gdy inne dzieci łamały nogi czy ręce na boisku, ja doznałam kontuzji sklepowej: razem z bratem dokazywaliśmy w dziale z damską odzieżą sportową Burdine’s i mobilna kasa przewróciła się i złamała mi nadgarstek.
Zakupy były jedynym tematem, który wałkowaliśmy do znudzenia, a nawet stanowiły źródło mądrości. „Jeśli nie jesteś zachwycona, nie kupuj” – mawiała babcia. Nasza handlowa wersja buddyjskiego koanu brzmiała: „Dlaczego ciuch przyniesiony ze sklepu do domu nigdy nie wygląda już tak dobrze, jak w chwili zakupu?”.
Gdy nadszedł czas wyboru motywu przewodniego na moją bat micwę, zrezygnowałam z oklepanych wówczas: tenisa, podróży kosmicznych czy hawajskiego luau, i wybrałam zakupy. Był to jedyny temat, który znałam na wylot. Zrobiłyśmy z mamą kartki z nazwiskami w kształcie kart kredytowych i zleciłyśmy organizatorowi przyjęcia wykonanie ozdób na stoły z toreb z Bloomingdale’s i Neiman Marcus. Nie krył zaskoczenia, ale nikt w mojej rodzinie nie uważał tego za szczególnie ekstrawagancki sposób świętowania wejścia w dorosłość.
Rodzice uznali jednak, że nie stać nas na tę imprezę. Rzadko zdarzało się, że mama ujawniała złe wieści, ale tym razem zawołała mnie do swojej sypialni i oznajmiła, że może uroczystość trzeba będzie odwołać z braku funduszy (koniec końców znaleźliśmy tańszy lokal).
Życie „na poziomie” umożliwiał nam ojciec mojej matki, który pokrył większość wydatków związanych z przyjęciem i sfinansował nam nowy dach. Choć dziadek, podobnie jak ojciec, był synem biednych imigrantów, to w przeciwieństwie do niego umiał dogadywać się z ludźmi, dobijać targu i zarabiać pieniądze.
Dziadek łożył na prywatne szkoły, gdzie przestawałam z potomkami florydzkich krezusów. Niektórzy z moich kolegów z klasy mieszkali w nadbrzeżnych rezydencjach na Miami Beach, które wynajmowali ekipom filmowym i telewizyjnym. Niektórzy na szesnaste urodziny dostawali porsche. Kiedy pewnego razu mama przyjechała po mnie do szkoły swoją toyotą, jeden chłopiec zapytał z drwiną: „To auto twojej gosposi?”.
Nigdy nie wątpiłam w zasadność tej kosmologii. Wymyśliłam sobie, że będzie dla mnie najlepiej, jeśli poślubię chirurga plastycznego. (Inny babciny aforyzm: „Tak samo łatwo zakochać się w biedaku, jak w bogatym”).
Wtedy nie zdawałam sobie jeszcze z tego sprawy, ale moje życie zmieniło się z chwilą, gdy odkryłam książkę The Official Preppy Handbook[2] – satyryczny przewodnik po obyczajach WASP-ów[3], dziedziców wielkich fortun ze Wschodniego Wybrzeża. Opisywał świat, w którym ludzie mieli setery irlandzkie,