Przewóz. Andrzej Stasiuk

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Przewóz - Andrzej Stasiuk страница 7

Przewóz - Andrzej  Stasiuk Poza serią

Скачать книгу

próbowała ich policzyć, ale szybko zgubiła rachubę. Bo było ich wielu, może setka, może więcej, i wciąż nadchodzili. Rozkołysanym, ciężkim krokiem. Wysokie buty mieli pokryte szarym kurzem. Próbowała patrzeć nad ich głowami albo w ziemię, bo wydawało się jej, że wtedy staje się niewidzialna. Ale czuła, że spojrzenia przesuwają się po niej, jedno za drugim, jedno za drugim, dziesiąte, dwudzieste, setne, lecz żaden nawet nie zwolnił. Przechodzili obojętnie, ponieważ maszerowali bardzo długo i widzieli już dość rzeczy, ludzi i drzew. Za kolumną piechoty toczyły się wozy. Były większe i cięższe od chłopskiej furki. Przykryte brezentowymi budami. Woźnice szli obok. Konie też były roślejsze, masywniejsze od tego sprzed godziny. Ciągnęły równo, mocno, nie trzeba ich było poganiać. Dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści wozów toczyło się z cichym skrzypem, pobrzękiwaniem i chrzęstem tłumionym przez piach. Czuła kolejne fale gorąca napływające od zwierząt i słyszała, jak dudnią ich ogromne oddechy. Ale poza tym było cicho. Jakby szedł pochód duchów obładowanych chrzęszczącymi, pobrzękującymi rzeczami. Dopiero po wielu minutach gdzieś z oddali dobiegł warkot silnika. Zbliżał się, chwilami cichł, a potem odzywał się ze zdwojoną siłą. W końcu zobaczyli motocykl z koszem jadący wzdłuż kolumny. Znów spróbowała stać się niewidzialna i udawała, że nic nie słyszy, że to tylko bezgłośne duchy i rozgrzane konie, ale maszyna stanęła obok nich. Kierowca zdjął gogle. Był starszy od tych wszystkich maszerujących dzieciaków. Mógłby być ich ojcem. Hełm wisiał przy kierownicy.

      – Was macht ihr hier? – zapytał, nie wyłączając silnika.

      – Nichts – odpowiedział Maks.

      – Wie nichts? Ihr steht und beobachtet deutsche Armee. Seid ihr Spione?

      – Nee. Wir machen hier Urlaub.

      – Dann seid ihr Spione im Urlaub? Jugend und Liebe?

      – Nee. Einfach Urlaub – powiedział cicho Maks i nie był pewien, czy żołnierz usłyszał.

      – Jugend, Liebe, Urlaub – powtórzył motocyklista i zaczął się śmiać. – Und jetzt verpisst euch. Auf uns folgt die SS.

      5

      Tamtego dnia szukaliśmy miejsca, w którym był most. Nie mógł sobie przypomnieć. Schodziliśmy w dół stromego brzegu niedaleko kościoła, potem między domami, ale nie umiał się zdecydować. A przecież od tamtego czasu niewiele się zmieniło. Domy i kościół stały na swoich miejscach. Rzeka płynęła starym nurtem. Wiosną rozlewała się na niskich łąkach po tamtej stronie. Potem wracała na swoje miejsce. Ale on nie mógł sobie przypomnieć, gdzie był pontonowy most.

      Wsiedliśmy do auta, by dziesięć kilometrów na wschód przeprawić się zwykłym mostem na drugą stronę, na te niskie łąki, które zabierała wiosenna woda. Stamtąd, z szutrowej drogi, widać było białe zabudowania dawnego prawosławnego klasztoru, a nieco dalej w dół biegu, pomiędzy drzewami, można było dostrzec drewnianą wieżyczkę kościoła. Chciałem podjechać jak najbliżej rzeki, więc porzuciłem szutrówkę i mokrym bezdrożem dotarłem nad brzeg, tak by mógł popatrzeć na swoją wieś jakby od dołu i od strony, od której widział ją może dwa, trzy razy w życiu. Tak samo jak ja. Bo przyjeżdżając tutaj w dzieciństwie, ani razu nie przeprawiłem się na drugi brzeg. Ani pontonowym mostem, którego już dawno nie było, ani tym normalnym, ani łodzią, która w niedzielne poranki zwoziła ludzi na mszę, bo po tamtej stronie nie mieli kościoła. Wyglądali jak uciekinierzy. Stłoczeni, przycupnięci, wystraszeni bliskością żywiołu, który znosił drewnianą łupinę w dół nurtu. Kobiety na kolorowo, mężczyźni na szaroburo. Jakby przypływali z bardzo daleka, z innych stron. Tak mi się wydawało, gdy patrzyłem na nich z wysokiej skarpy, ze wzgórza, gdzie stał ponoć kiedyś obronny gród. Raz ruski, raz polski, jak zawsze w tych okolicach komuś na postrach, komuś na spokojniejszy sen, ale wtedy nic o tym nie wiedziałem. Patrzyłem w głąb swojego kraju. Był z drewna, pachniał dymem i zwierzętami. Ciepły, trochę przymglony i bezpieczny.

      Tylko w sobotnie wieczory trzeba było uważać, bo chłopactwo zbierało się w bandy według terytorialnych, ale nie do końca jasnych reguł. Szli przez ciemność jak partyzanci. Ostrożni, przyczajeni, wyglądający jedni drugich. Czasem trzeba było uciekać. Jak tamtej nocy, gdy pękały pod nami sztachety spróchniałych płotów. Koniec czerwca, początek lipca, gdy krew ciemno się pieni i upał trwa do świtu. Przeskakiwaliśmy z sadu do sadu, kruszyliśmy ciężarem ciał stare drewno, już pijani, ale jeszcze ostrożni. Nawet nie wiadomo, czy tamci nas gonili. Może było ich słychać w ciemnościach, a może to były nasze oddechy. Ale znaliśmy te opowieści, że kiedyś zabili, że ktoś ledwo przeżył lipcową noc, że prawie cała gorąca i gęsta krew wyciekła. Tak mówili we wsi za chłopakami wychodzącymi o zmierzchu z domów. Więc tamtej nocy biegłem najszybciej, chociaż byłem najmłodszy. Przez mój kraj z drewnianą zabudową, ze ścianami, o które ocierały się bydlęta, zostawiając swój zapach, i wydawało mi się, że sam pachnę jak zwierzę, i czułem się szczęśliwy, a przecież bałem się śmierci tamtej nocy. Ale w końcu zgubiliśmy pościg i wróciliśmy na betonowy mostek pod figurą Matki Boskiej, by pić rozgrzaną białą wódkę kupioną w ciemnej i dusznej sieni, gdzie też czuć było ten zwierzęcy zapach i mokrą ubitą glinę. Tak. We wnętrzu kraju.

      A teraz przewiozłem go na drugą stronę, by mógł spojrzeć na miejsce, gdzie się urodził, przez rzekę, z dołu i z oddalenia, lecz wciąż nie umiał sobie przypomnieć. Pojechaliśmy dalej, w dół, do wsi, gdzie nie było kościoła i skąd w niedzielę ludzie przypływali łodzią. Nic się nie zmieniło. Wieś wciąż była mała, nie dorobiła się Bożego przybytku. Rzucona na skraj wielkich pól, wciśnięta między las a nurt, wyglądała na opuszczoną. Droga kończyła się zaraz za ostatnimi domami. Nikt nie wyglądał z okien, nikt nie patrzył zza płotu. Ale było schludnie. Poukładali wszystko, poopierali o ściany, poprzykrywali. Stanąłem na skraju mokrych łąk z dalekim widokiem na wieżę kościoła. Ktoś się jednak zjawił. Przyszedł od strony wsi. Był stary. Powiedzieliśmy mu, że szukamy miejsca, gdzie podczas wojny stał most. Bez zdziwienia, bez wahania wskazał przed siebie.

      – Pod kościołem – powiedział.

      Jakby nie było tych wszystkich lat. Jakby Ruscy i Niemcy odeszli wczoraj albo nie odeszli wcale.

      Na polach stały bunkry. Czasami też w obejściach, w środku wsi. Wielkie jak domy, zwaliste betonowe sześciany, z których artyleria miała prowadzić ostrzał w stronę przepraw. Strzegły nagich podejść od strony rzeki. Obrośnięte krzewami czarnego bzu, niektóre trochę przechylone, bo grunt się osunął, ale wciąż gotowe. Nic tylko wejść, rozstawić broń, naszykować amunicję i patrzeć w dal spod betonowych okapów, czy drobnym, przyczajonym truchtem nie nadciąga o świcie wróg. Czuwały, pozostawione jakby na rozmnożenie. Na wszelki wypadek. Żeby mieszkańcy nie zapomnieli, że żyją w rozległym, płaskim kraju, przez który dobrze się jedzie i dobrze maszeruje. Chciałem się zatrzymać, wejść do jednego z nich i sprawdzić, jak to jest w tych grubych szarych ścianach. Wyobrazić sobie, że wokół hula ogień i siedzi się w czymś, co tak samo przypomina schronienie, jak i grób. Lecz pomyślałem sobie, że tam, w środku, znajdę co najwyżej wyschnięte gówno i potłuczone szkło. Że nawet jeśli coś było, to chłopcy dawno już przebrali. Łuski, niewypały, hełmy, resztki taśm, rupieciarnia śmierci przeżarta, kruszejąca w palcach. Wystarczyło pogrzebać w piachu i już. Sięgnąć w głąb ziemi i samo wychodziło na powierzchnię. Rdzawe i łamliwe. Zresztą jego i tak nie będzie to interesować. Miał to w skali jeden do jednego i nie potrzebował smętnego rimejku. W ogóle interesowało go coraz mniej. Musiałem sam wypuszczać się w głąb jego pamięci.

      Przez

Скачать книгу