Nielegalni. Vincent V. Severski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Nielegalni - Vincent V. Severski страница 48
Zdawał sobie sprawę, że będzie musiał okłamać Sarę. Początkowo założył, że po prostu jej nie powie. Zrozumiał jednak naiwność tego planu. Musi skłamać, bo musi znaleźć jakiś powód natychmiastowego wyjazdu z Białorusi.
W sprawie Stepanowycza podjąłem jedyną możliwą decyzję. To była obrona konieczna… czy stan wyższej konieczności. Właśnie! Muszę myśleć tak, jakbym stał przed sądem i miał się sam bronić.
Zaraz po rozmowie ze Stepanowyczem wywołałem spotkanie z moim oficerem z Warszawy, ale i tak wiedziałem, że nie ma szansy, bym zdążył się z nim spotkać przed piątkiem. Byłem zdany wyłącznie na siebie. Tak naprawdę nie wiedziałem, co Stepanowycz o mnie wie. Wiedziałem, że jest przebiegły i niebezpieczny… Podobno w Afganistanie był jakiś czas zawieszony za, jak to określali, ponadnormatywne okrucieństwo. To nie jest człowiek z zasadami czy ideałami. Do werbunku na agenta absolutnie się nie nadaje. Dlatego przyjąłem założenie, że spełni swoją groźbę… To było realne zagrożenie.
Pozostały zatem dwa wyjścia: albo zniknę ja, albo on. Moje zniknięcie w ciągu dwóch dni było prawie niemożliwe. Trzeba byłoby również natychmiast wycofać rodzinę Popowów z Homla, ich córkę i jej dzieci. Czyli naszych ludzi, którzy dali mi nową tożsamość. Nie mogłem wykluczyć, że ci wspaniali i odważni staruszkowie i ich córka Wala nie tylko mnie dali nową tożsamość. Gdybym zniknął sam, Stepanowycz natychmiast dotarłby do Popowów. Nie ma najmniejszej wątpliwości! Ich los i może też innych byłby przesądzony. Nie mogłem na to pozwolić, byli moją rodziną. Mieliby nagle wszystko rzucić i uciekać? Dokąd? Do Polski? Jak miałbym im to wytłumaczyć? Nawet nie mogłem jechać do Homla, bo musiałem założyć, że jestem śledzony…
Ktoś mógłby powiedzieć, że trzeba było dać mu te pięć tysięcy i zyskać miesiąc albo próbować się dogadywać. Ale Stepanowycz nie ma zasad i nie można mu ufać. Jestem przekonany, że brałby pieniądze i cały czas mnie rozpracowywał… przecież nie jest głupi i wie, że szukalibyśmy jakiegoś rozwiązania problemu. Gdyby zatem miał utrzymać swój biznes, musiałby kontrolować sytuację. Przede wszystkim zaś musiałby kontrolować mnie! Wiedzieć o mnie wszystko… A było oczywiste, że ma dobry trop. Nie mogłem ryzykować, że posunie się dalej. Tym bardziej że nie wiedziałem, z jakiego punktu startuje. A może miał wspólnika? Może ktoś jeszcze o tym wiedział? Pewnie zyskałbym na czasie… ale on też! Dobrze wiem, że jest plan mojego wycofania i zatarcia śladów, w tym ewakuacji Popowów. Ale nie w ciągu dwóch dni! Decyduje Centrala. Musiałem podjąć decyzję sam i… jestem świadom konsekwencji. Musiałem to przerwać! Tylko zniknięcie Stepanowycza mogło dać mi czas… teraz nie mam już najmniejszych wątpliwości. Ale wtedy, między środą a piątkiem… nie wszystko było takie oczywiste. Najpierw powinienem był się uporać z samym sobą. Nie stchórzyć! I teraz wciąż nie wiem, czy tak naprawdę nie stchórzyłem. Czy można stchórzyć, jeśli cały czas żyje się w strachu?
Postanowiłem zrobić to tak, by wyglądało na napad rabunkowy albo porachunki. Nie miałem przecież gotowego planu. Myślałem dosyć chaotycznie, spontanicznie. Stepanowycz znany był z tego, że miał liczne podejrzane kontakty. Któż by podejrzewał, że wpadł na trop polskiego szpiega, na którym chciał zarobić?
W piątek zobaczyłem, że wychodzi z pracy z kapitanem Wasilijem Krupą. Zostawił samochód. Poszedłem za nimi. To nie było daleko. Od razu się zorientowałem, że idą na mieszkanie służbowe, w pobliżu domu Stepanowycza. Po drodze kupili wódkę i ogórki. To mieszkanie jest w dyspozycji kontrwywiadu, osobiście Stepanowycza, więc to nie mogło być spotkanie służbowe… to było dla mnie jasne. Nie bardzo pasował mi do tego Krupa, bo to sympatyczny chłopak, trochę naiwny. Teraz musiałem zaczekać i zobaczyć, z kim się spotkają.
Nie trwało to długo. Po piętnastu minutach przyjechało taksówką dwóch wyższych rangą celników z teczkami i torbami pełnymi prawdopodobnie wódki. Byli w doskonałym nastroju. Wyglądało, jakby mieli świętować jakiś biznes. Pewnie przemyt, no bo skąd ci celnicy? Było ciepło, więc otworzyli szeroko okno. Słyszałem ich głosy. Zrozumiałem, że spotkanie potrwa… może nawet do nocy.
Stepanowycz pewnie będzie szedł pieszo do domu. Pijany. Nadarzała się idealna okazja. Żeby tylko był sam! Udałem się do domu, włożyłem stary dres i wziąłem nóż. Po półgodzinie dotarłem z powrotem. Było już ciemno. Na zewnątrz nieliczni przechodnie, jakieś dzieci.
Z otwartego okna na drugim piętrze wyraźnie słyszałem podniesiony głos Stepanowycza. Czekałem na niego do dwudziestej trzeciej, zmieniając miejsca tak, by widzieć wejście do budynku i jednocześnie być w cieniu. Strasznie trzęsły mi się nogi… nie mogłem tego opanować. Nikt mnie chyba nie widział. Układ domów, zadrzewienie i topografia terenu zdecydowanie mi sprzyjały. Czekałem… wyszedł sam. Zacząłem się jeszcze bardziej trząść. Zapalił papierosa. Chwiał się na nogach. Szedł powoli słabo oświetloną asfaltową alejką. W ręku trzymał reklamówkę. Szedłem za nim, kryjąc się w cieniu… Nie mógł mnie widzieć. Nagle zatrzymał się i odwrócił, jakby coś usłyszał. Zamarłem, a on patrzył na mnie i nic nie widział. Wciąż nie mogłem opanować drżenia nóg. Zawołał po imieniu Krupę… Pewnie myślał, że to on. Zrobił ruch, jakby miał broń. Powiedział: „Wasia? Wyłaź, bo cię zastrzelę!”. Zrozumiałem, że jest uzbrojony. Nie wiem jak, ale w tych nerwach dotarło do mnie, że nie mogę podbiec do niego teraz… na alejce… mogę nie zdążyć. Dlaczego zdecydowałem, że tym miejscem powinna być jego klatka schodowa? Intuicja… Bo to było jedyne miejsce, gdzie mogłem się do niego zbliżyć. Nie pamiętam, jak się tam znalazłem przed nim. Pamiętam tylko, że gdy stanąłem w zaciemnionej wnęce, przestałem się trząść. To było dziwne uczucie.
Nie miał broni.
Travis zorientował się, że siedzi nad zimną i pustą filiżanką kawy. Wydawało mu się, jakby stracił poczucie czasu. Sprawdził zegarek. Wyglądało, że siedzi w bistrze już ponad pół godziny.
Był wyczerpany nieustannym myśleniem o Stepanowyczu, rozważaniem każdego szczegółu. Nie czuł jednak depresji. Dominowało przekonanie, że musi teraz zrobić coś ze sobą. Coś postanowić! Przed spotkaniem z Sarą, która nie powinna niczego zauważyć. Po powrocie do kraju i zabezpieczeniu wszystkich osób, przede wszystkim Popowów, złoży raport, dokładnie taki, jaki ma utrwalony w pamięci, i zwolni się ze służby. Miał wrażenie, jakby ktoś mu podpowiedział, jak powinien starać się o rozgrzeszenie. Po raz pierwszy od wielu dni poczuł do siebie zaufanie.
Wyszedł przed bistro i stanął na ulicy, na której przybyło przechodniów. Niebo było intensywnie niebieskie i znikł cień domów po drugiej stronie.
Ruszył zdecydowanym krokiem z powrotem ulicą Sahajdacznego w kierunku placu Posztowego. Po jego prawej stronie znajduje się kolejka linowa, zwana tutaj funikulerem. Wykupił bilet i zdążył wskoczyć do wagonu jako ostatni. W przedziale jechała rozbawiona grupa polskiej młodzieży z plecakami. Zrobiło mu się miło. Zupełnie jakby był w domu, w Polsce, z mamą i Olą, swoją jedyną miłością, która wciąż na niego czeka.
Pomyślał o nich po raz pierwszy od wielu dni i wiedział, że już wkrótce będzie z nimi, na zawsze.
Po kilku minutach wysiadł z kolejki i pieszo przeszedł do mieniącego się złotem, błękitem i bielą monastyru Michajłowskiego. Odprowadził wzrokiem znikającą grupkę Polaków i pomyślał, że już najwyższy czas iść w kierunku oddalonego o