Niewierni. Vincent V. Severski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Niewierni - Vincent V. Severski страница 22
– Nooo… Ruski, tylko bez numerów! – krzyknął ten, który stał z przodu. – Bo będziemy strzelać!
– Nie chcemy kłopotów. Jesteśmy z Federalnej Służby Bezpieczeństwa. – Gruzow wysiadł z samochodu i podniósł ręce. – Teraz sięgnę do kieszeni po legitymację, dobrze? – I zaczął powoli opuszczać jedną rękę.
Jagan obserwował Gruzowa i jednocześnie odciągnął zamek, który cicho zadźwięczał. Szybko ocenił, że sytuacja nie jest dobra, bo Gruzow zasłania mu motocyklistę, a drugi Czeczen stoi przed maską, poza zasięgiem strzału.
– Spokojnie! – powiedział bardzo cicho Zaricki.
Motocyklista wciąż uważnie obserwował samochód i Gruzowa. Po chwili dał mu znak automatem, żeby się zbliżył. Gdy ten był już półtora metra przed nim, kazał mu stanąć. Gruzow powoli wyjął swoją legitymację i wręczył motocykliście.
Chciał opuścić ręce, ale nie dostał pozwolenia.
– Zadzwoń do Fiołkina! – zaproponował.
– Nie bądź taki mądry, Ruski! Wiem, co mam robić – odparł sucho pewny siebie Czeczen.
Jedną ręką wyjął krótkofalówkę, nacisnął przycisk i z głośnika odezwał się skrzeczący, niezrozumiały głos. Przez chwilę motocyklista, nie spuszczając wzroku z samochodu i Gruzowa, rozmawiał z kimś po czeczeńsku.
Jagan zrozumiał tylko słowa „opel astra” i „Gruzow”. Upłynęło dokładnie dwie i pół minuty, zanim ponownie odezwała się krótkofalówka. Czeczen powiedział kilka słów, czegoś wysłuchał i w końcu się rozłączył. Oddał legitymację Gruzowowi, a pistolet schował pod kurtkę. Wrzucił nogą bieg i bez słowa odjechał. Po kilku sekundach ruszył za nim drugi motocyklista.
– No i co teraz?! Kurwa! – zaczął Kosow, gdy tylko Gruzow wsiadł do samochodu. – Zaraz pół Groznego będzie wiedziało, że czterech facetów z FSB stoi w tym gracie, i to akurat pod tym domem. Nie sądzisz, że Kadyrowa zainteresuje, co tu robimy? – ciągnął spokojnie i logicznie. – Czy ta nasza akcja ma jeszcze sens? Żaden Czeczen nie ufa drugiemu…
– Robimy tak, jak było zaplanowane! – przerwał mu zdecydowanie Jagan i schował swój automat.
W samochodzie zaległa cisza. Nie było najmniejszej wątpliwości, że wszyscy chcą kontynuować operację, bo namierzenie lokalu konspiracyjnego Muhamedowa kosztowało ich dużo pracy, pieniędzy i czasu. I mogło w końcu doprowadzić do rozbicia tej najniebezpieczniejszej, bo najinteligentniejszej grupy na Kaukazie, a może i w całej Rosji. Nie mówili o tym, ale każdy z nich wiedział, że powodzenie akcji może kiedyś uratować czyjeś życie. Rosyjskie na pewno – pomyślał Jagan.
Jura Kosow też tak myślał, ale był oficerem wywiadu, czyli działał w służbie, w której często forma przerasta treść, i dlatego czasami, w trudnych sytuacjach, stawiał niepotrzebne pytania. Trubow, Zaricki i Gruzow byli inni. Wiedzieli, że to misja bojowa i rozterki Jury, choć może i słuszne, nie popchną sprawy. Oczywiście wzrósł teraz stopień zagrożenia, ale w tej profesji to nie pierwszyzna.
To, co się przed chwilą stało, wyzwoliło w Jaganie znane mu miłe uczucie podniecenia bojowego. Poczuł, że dwugłowy smok na jego plecach drży i lekko się porusza. Odsunął się więc od oparcia, by dać mu więcej miejsca.
– Kazak! Mołodiec Andriej! – Zaricki bez cienia dwuznaczności skomentował decyzję Jagana i było już oczywiste, że Jura Kosow jest w mniejszości. – Czyli co? Zaczynamy!
Konrad wrócił ze spotkania z szefem Agencji na Miłobędzkiej w gorszym nastroju, niż był rano, kiedy tam jechał. Prosił o to spotkanie od kilku dni, bo sprawa pod kryptonimem „Zaraza” nabierała coraz szybszego tempa i nie mógł podejmować wszystkich decyzji sam. Ale szef wciąż był zajęty, jakby Karol Hamond niemal nic nie znaczył dla Agencji Wywiadu. Jakby wszystko inne miało pierwszeństwo. Konradowi trudno było to zrozumieć, bo po odejściu generała Pęka wydawało się, że może być już tylko lepiej.
Nie była to też kwestia osobistego stosunku nowego szefa do Konrada, bo znali się od kilku lat i chociaż nie było w tej znajomości ani krzty sympatii, to nie było też niechęci. Właściwie ich drogi zawodowe nigdy się ze sobą nie skrzyżowały. Biegły równolegle, jak drogi wielu innych.
Podczas wyproszonego dwugodzinnego spotkania szef zadał raptem cztery pytania dotyczące Safira, w tym jedno o jakąś datę. Chwilami można było pomyśleć, że ta sprawa po prostu go nie obchodzi, ale to nie mogło być prawdą.
Najważniejszą od lat, przełomową informację, że partnerzy brytyjscy z SIS pozyskali do współpracy wiedeńskiego łącznika Al-Kaidy, który został włączony do struktur Bazy z rekomendacji Safira i miał być skrzynką kontaktową z Irlandczykami, szef skwitował pytaniem, kiedy ten człowiek został zwerbowany. Mimo że milczenie szefa drażniło Konrada do żywego, to jednak mogło być też uznane za błogosławieństwo. Dawało praktycznie wolną rękę w działaniu. Tak czy inaczej Konrad nie był przyzwyczajony do takiego prowadzenia spraw i odczuwał silny dyskomfort.
Ten przykry stan pogłębiła druga część rozmowy, w której szef niezwykle się ożywił, gdy usłyszał o konieczności powołania Międzywydziałowego Zespołu Analitycznego do spraw Oceny Stanu Zagrożeń Terrorystycznych dla Bezpieczeństwa Publicznego Rzeczypospolitej Polskiej. Nagle się okazało, że świetnie włada językiem polskim i jest nawet swoistym erudytą.
Wydawało się, że to nie ujęcie Safira, lecz oczekiwane przez kierownictwo państwa powołanie zespołu będzie prawdziwym wkładem AW w walkę z międzynarodowym terroryzmem. I tego właśnie Konrad nie mógł zrozumieć. Podejrzewał oczywiście, co może się za tym kryć, ale ta myśl była tak irracjonalna, że nie mogła się przebić przez jego zawodową prostolinijność.
Najgorsza była jednak trzecia część spotkania. Bo o ile dwie pierwsze mieściły się w schemacie dysfunkcji zawodowych, o tyle ostatnia dotykała Konrada osobiście. Po raz kolejny zreferował szefowi sytuację Sary i Wydziału Q w związku z prowadzonym dochodzeniem w sprawie Travisa. Wskazywał, że nie może być tak, by trup w szafie generała Pęka niszczył – przy pomocy dyżurnych prokuratorów – najlepszych oficerów.
Początkowo, jak zawsze do tej pory, szef zadeklarował solidarność, pomoc i wszystko, co mieściło się w jego możliwościach. Tym razem jednak zrobił poważny błąd. Wyraził współczucie. Słowo to, wzmocnione bezbarwnym spojrzeniem, było dla Konrada wręcz krwawo czytelne, bo oznaczało, że szefowi jest obojętne, co się dalej stanie, i że nie zamierza angażować się w sprawę.
Była za kwadrans pierwsza i Konrad jechał na dwudzieste piętro. Wydawało mu się, że winda porusza się wolniej niż zwykle, jakby ją ciągnęły niedożywione osły. Właściwie nie miał ochoty wracać do Wydziału, bo wiedział, że będzie musiał wszystko opowiedzieć Sarze. A jeśli się z tym spóźni, to Sara będzie miała słuszną pretensję, że jej nie uprzedził, i wyjdzie na to, że jest zbyt miękki.
Konrad zalogował się do kamery, która odczytała biometr jego twarzy, i wszedł