Niewierni. Vincent V. Severski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Niewierni - Vincent V. Severski страница 38
– Eee… to jakieś dyrdymały – skomentował Marcin. – Co Fleming mógł o tym wiedzieć?
– Co? – obruszył się Irek. – A GPS, który zaprezentował Q w tym filmie, to pies? Dyrdymały? Trzeba mieć wizję… i my ją mamy!
– Panowie, jesteście genialni, a polski wywiad cywilny najlepszy na świecie! – stwierdził z uśmiechem Konrad. – Garnitury démodé, taekwondo, fryzury i mamy rozpracowaną grupę koreańskich szpiegów…
– Śmiać się czy płakać, ale to prawda – dorzuciła Sara. – Teraz mamy prawdziwy problem. Kim są ci biali i co, do diabła, oni wszyscy tu robili? Bo na pewno nie było to spotkanie szwedzkiego wywiadu z ich przyjaciółmi z KRL-D! – Zwróciła się do Konrada: – Rusz w końcu głową! O co tu chodzi? Masz największe doświadczenie, a robisz sobie jaja!
– Nie robię – zareagował spokojnie Konrad. – Ja po prostu naprawdę nie wiem, co jest grane. Czy ja muszę wszystko wiedzieć, Saro? – zawiesił na chwilę głos i już bardziej pewny siebie dodał: – Czas to wszystko podsumować i ruszyć z kopyta do przodu, inaczej nigdy się nie dowiemy. Rozpisać sztukę na role i ustalić w końcu… ustalić cokolwiek. Szefa biorę na siebie.
W tym momencie otworzyły się drzwi i ze znudzoną miną wszedł do sali Mirek z telefonem Marcina w ręku.
– No i co? – zapytała bez przekonania Sara, bo właściwie nie wiedziała, co Mirek miał zrobić z tym telefonem.
– Wygląda to tak – zaczął Mirek, kiedy usiadł. – W kwadracie Nowogrodzka, Lindleya, Chałubińskiego, Chmielna… mam na myśli czas, kiedy przebywali tam Marcin i ten Winklund… do polskich sieci komórkowych zalogowanych było dwadzieścia cztery tysiące dwieście trzydzieści jeden telefonów…
– Boże drogi, Mirek! Wierzymy ci, ale oszczędź nam, Mireczku, tych szczegółów. – Sara była zdeterminowana się nie poddawać. – Co ustaliłeś, mistrzu nasz?
– Z tego tysiąc sto pięćdziesiąt numerów w roamingu – ciągnął niezachwianie Mirek – ale tylko jeden był zajęty o czternastej jedenaście. Ten sam numer zalogował się też na Żwirki i Wigury, a potem na lotnisku i znikł o czternastej pięćdziesiąt pięć, czyli w momencie, kiedy odleciał samolot do Kopenhagi. Telefon należy do szwedzkiej sieci Telia i wczoraj między czternastą dziesięć a czternastą trzynaście kontaktował się z numerem belgijskim z sieci Vodafone, który był zalogowany w Warszawie w rejonie ulicy Sobieskiego. Zniknął w Wilanowie o czternastej dwadzieścia trzy.
– To musiał być ten drugi, wysoki biały – stwierdziła Sara, zapaliła papierosa i natychmiast go zgasiła. – Jechał Sobieskiego do Wilanowa, to jasne.
– Na to wygląda – dodał Konrad. – Co dalej?
– Zdjęcia i dane Gustava Winklunda, jego numer telefonu, adres, z jakiego robił rezerwację, oraz zdjęcie tego drugiego trzeba natychmiast przesłać do Säpo… Zresztą – zawahała się przez moment – Koreańczyków też trzeba im pokazać… może coś wiedzą. Zdjęcia wszystkich białych wysłać do Brytoli, ale nie mówić im jeszcze, o co chodzi, bo jeśli wspomnimy o Koreańczykach, to zaraz nam tu wyląduje połowa Langley i MI6. Najpierw zobaczymy, co odpowiedzą – skończyła Sara i zwróciła się do Marcina: – Pojedziesz na Miłobędzką i sprawdzisz wszystkich w programie Face 69… może są gdzieś notowani. Wysłać numer telefonu do Belgów, niech sprawdzą…
– Skontaktuję się z ABW – wtrącił Konrad. – Może mają jakieś dane o Koreańczykach… Wydaje mi się, że pilnują ich ambasady. Poproszę też, żeby sprawdzili tego Winklunda we wszystkich możliwych hotelach w Warszawie. Może gdzieś nam wypłynie.
– To co? – zapytała krótko Sara, strzeliła dwukrotnie zapalniczką Zippo i przeciągnęła po wszystkich wzrokiem. – Do roboty! Każdy wie, co ma robić.
Gdy została już sama z Konradem, oboje podeszli do okna. Na dole demonstracja Solidarności wciąż toczyła zaciekły bój z policją. Za sprawą dźwiękoszczelnych szyb mieli wrażenie, jakby oglądali smutny niemy film.
– Koreańczycy, Szwed, tajemniczy brunet, sprzątaczka w hotelu, były oficer ABW, belgijski telefon… rozumiesz coś z tego? – zapytał Konrad.
– Nie – odparła, kręcąc głową.
– To zgłoś się, jak coś z tego pojmiesz – rzucił Konrad i oboje wybuchnęli śmiechem.
Samolot z Budapesztu wylądował ponad dziesięć minut przed czasem. Od startu w Sanie do Warszawy Karol leciał dwa dni trzema maszynami. Najpierw Turkish Airlines, osiem godzin oczekiwania w Stambule, potem Malevu i na koniec ulubionego Lotu. Trzy starty, trzy lądowania, ale nie był w stanie sobie przypomnieć żadnego epizodu podróży. Zasypiał, gdy samolot stał jeszcze na lotnisku, a budziło go uprzejme, lecz zdecydowane szarpnięcie stewardesy za ramię. Wyjątkiem było lądowanie w Stambule solidnie wyeksploatowanego boeinga 737 Turkish Airlines, który tak mocno spotkał się z płytą lotniska, że aż Karol poczuł bolesne uderzenie w tył głowy.
Kiedy wysiadł z samolotu w Warszawie, od razu włożył bejsbolówkę i okulary zerówki. Miał tylko podręczny baraż, więc nie musiał niepotrzebnie się wystawiać na ekspozycje kamer w hali przylotów. Widocznie ani ABW, ani żadne inne służby nie miały jego zdjęcia, skoro bez żadnych problemów od tylu lat przekraczał granicę. Odkąd podjął decyzję o przejściu na islam i włączeniu się do walki, zniszczył wszystkie swoje zdjęcia, których i tak miał niewiele. U dziadków w Ursusie pozostawił trochę swoich fotografii z dzieciństwa, i to tylko tych z ojcem. Nie mógł ich zniszczyć, ale do celów identyfikacyjnych raczej się nie nadawały.
Wyszedł przed terminal i kilka razy głęboko się zaciągnął rześkim powietrzem. Nawet nie przypuszczał, że tylko jedna nieprzespana noc i podróż samochodem do Adenu tak go wykończą. W końcu to nie pierwszy raz eksploatował swój organizm ponad normę i był do tego przyzwyczajony. Zwykła medytacja i ćwiczenia z falowania, jak nazywał Falun Gong, działały wyśmienicie na ciało i zmysły, dając mu wystarczająco siły, by przedłużyć dobę do siedemdziesięciu dwóch godzin. Ale tym razem było inaczej.
Obiecał sobie, że już nigdy nie zaśnie w czasie podróży. W Warszawie czuł się najlepiej, bezpiecznie, u siebie, i był przekonany, że ABW czy AW w najśmielszych myślach nie podejrzewają, że Karol Hamond, Safir as-Salam, może spokojnie mieszkać gdzieś pod bokiem.
Odczekał jeszcze kilka minut, aż osłabnie ruch przed terminalem. Taksówki stały w długim szeregu, zabierając co chwila nowych pasażerów. W końcu wybrał mercedesa korporacji 19191, usiadł na tylnym siedzeniu, tak by wyjść z pola widzenia kierowcy, i polecił kurs do Galerii Mokotów.
Nigdy nie jechał z lotniska prosto do swojego domu w Iwicznej. Najpierw musiał sprawdzić, czy jest on bezpieczny, czy podczas jego obecności nie zdarzyło się coś, co mogło świadczyć o zagrożeniu.
Program monitoringu domu opracowany przez Zatokę był niemal idealnie prosty i praktycznie niemożliwy do złamania bez wiedzy właściciela. Stosowali go wszyscy w plemieniu i nazywali EyeShield. Jakakolwiek próba jego obejścia była natychmiast sygnalizowana wszystkim czynnym wojownikom i pozwalała na podjęcie