Niewierni. Vincent V. Severski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Niewierni - Vincent V. Severski страница 44

Niewierni - Vincent V. Severski Czarna Seria

Скачать книгу

zniknąć. Rozpłynąć się w powietrzu, stworzyć mit, którym przez lata żyć będzie całe środowisko, snując domysły i niekończące się teorie. Ale prawdę znałby tylko on. Zdawał sobie sprawę, jak naiwne i dziecinne było to marzenie, a jednak nigdy nie mógł mu się oprzeć.

      Dopiero od ostatniej podróży na Ukrainę zupełnie inne marzenie coraz mocniej dominowało w jego myślach i powoli wypierało mit czarnego jeźdźca. Próbował się przed tym bronić, szukać jeszcze jakiegoś rozwiązania, ale wiedział, że jest bez szans.

      Na koniec rzucił okiem na składane łóżko, które miał zamontowane w samochodzie i z którego czasami korzystał, by unikać nocowania w hotelach.

      Wrócił jeszcze na chwilę do domu. Sprawdził, czy wszystko zostawił w należytym porządku, szczególnie zabezpieczenie skrytki w salonie. Odstał minutę i gdy był już pewny, że o niczym nie zapomniał, wszedł do garażu, wsiadł do furgonetki, włączył silnik i otworzył pilotem rolowaną bramę Hörmann. Dochodziła dziewiętnasta trzydzieści i na zewnątrz zapadł już zmrok.

      Poprawił broń w kaburze pod pachą, spojrzał na zegarek i pomyślał, że przejazd do Wiednia zajmie mu około dziewięciu, dziesięciu godzin. Na miejscu powinien być o świcie. Zdrzemnie się w samochodzie, a potem zajmie Abdulem.

      Włączył płytę Cata Stevensa Remember, wyjechał ostrożnie z garażu, zamknął pilotem bramę i skierował się w stronę ulicy Słonecznej. Pojechał drogą numer 721 przez Magdalenkę, minął krajową siódemkę, potem Sękocin Stary i dotarł do ósemki, zwanej popularnie gierkówką.

      Teraz już prosto do granicy – pomyślał z zadowoleniem, bo na ósemce ruch był niewielki i nie lubił jeździć drogą 721.

      Jechał bardzo spokojnie. Nie spieszył się, bo i tak w Wiedniu powinien być dopiero rano. Z nadzwyczajną dokładnością przestrzegał ograniczeń prędkości i starał się niczym nie wyróżniać, by niepotrzebnie nie sprowokować policji, a co ważniejsze – nie stać się uczestnikiem jakiejkolwiek kolizji. Bo nawet zupełnie przypadkowe zdarzenie mogło być dla niego niebezpieczne. Dlatego przezornie zachowywał nawet dwukrotnie większy odstęp od poprzedzającego go samochodu.

      Był przekonany, że dokumenty, którymi się posługiwał, są dobrze podrobione i że na podstawie pobieżnej kontroli niełatwo jest wykryć fałszerstwo.

      Niepokoiło go jednak co innego. Doskonale zdawał sobie sprawę, że musi być poszukiwany przez co najmniej kilka służb specjalnych na świecie, w tym z całą pewnością przez polskie ABW i AW. W końcu jest Polakiem. Dotąd nie spotkało go nic takiego, co mogłoby budzić obawy czy podejrzenia. Uważał jednak, że jest to efekt jego wewnętrznej dyscypliny, perfekcyjnej organizacji pracy i talentu konspiracyjnego, a nie słabości służb specjalnych.

      Chociaż właściwie obie te sfery się równoważą albo nawet uzupełniają – pomyślał z przypływem optymizmu. A może jednak nie jest tak dobrze? – zastanowił się po chwili. W końcu mnie doświadczenia już raczej nie przybywa, a oni wciąż pracują. Szukają i szukają. Mają do dyspozycji wszystkie służby, satelity, najnowocześniejszą technikę… i ciągle, kawałek po kawałeczku, nas rozgryzają. Z całą pewnością wiedzą o mnie coraz więcej…

      Z zamyślenia wyrwało go potężne uderzenie, które nagle wstrząsnęło samochodem. Przez chwilę miał wrażenie, że w coś uderzył, i nacisnął hamulec. Furgon jednak toczył się dalej i dopiero wtedy Karol zdał sobie sprawę, że wjechał na odcinek drogi w przebudowie i musiał wpaść w dziurę. Odruchowo obejrzał się do tyłu, by sprawdzić motocykl. Wyglądało na to, że wszystko jest w porządku. Przez chwilę był zły na siebie, że dał się wmanewrować swojej podświadomości w zupełnie zbędne w tym momencie rozważania. Postanowił skupić się na drodze i jechać zdecydowanie uważniej.

      Na desce rozdzielczej podświetlonej pomarańczowym światłem zegar analogowy wskazywał dwudziestą trzecią trzydzieści cztery. Karol postanowił zatrzymać się na stacji, zatankować benzynę i coś zjeść. I gdy tylko o tym pomyślał, naszła go ochota na francuskiego hot doga z kiełbaską pepperoni i dużą kawę z mlekiem.

      – A taki zestaw najlepszy dają na stacjach BP w Wild Bean Café – usłyszał nagle własny głos i nim zdążył się zastanowić, ile w pepperoni jest wieprzowiny, a ile wołowiny, po prawej stronie drogi pojawiła się oświetlona na zielono stacja benzynowa.

      Hot doga z sosem czosnkowym, musztardą i keczupem zjadł na stojąco przy małym stoliku. Miał wyraźną ochotę na jeszcze jednego, ale jakiś młody mężczyzna w granatowej marynarce uporczywie mu się przyglądał. Karol zrobił rachunek swoich znajomości, lecz nie mógł go sobie przypomnieć. Dlatego na wszelki wypadek zrezygnował z następnego hot doga, wziął swoją kawę i wyszedł.

      Wsiadł do furgonu i przez moment obserwował nieznajomego, który wyraźnie się rozglądał, jakby czegoś szukał. Karol był pewny, że tamten nie mógł go widzieć, jak wsiadał do samochodu, ani teraz, gdy siedział w zaciemnionej szoferce. Mężczyzna wciąż wykazywał nadmierne pobudzenie.

      Policzę do dwudziestu. Jeżeli wyjmie telefon i zadzwoni, to znaczy, że… ma pecha – pomyślał Karol i natychmiast sobie uzmysłowił: I ja też! Bo to by znaczyło, że wiedzą już, jak wyglądam… Tylko skąd?!

      Dotknął dłonią ogrzanej ciepłem ciała beretty. Doliczył do dwudziestu i spokojnie przekręcił kluczyk w stacyjce.

      – Ma palant szczęście! – rzucił sam do siebie i ruszył.

      Z trudem włączył się do ruchu, gdyż na tym odcinku drogi trwała przebudowa i tiry ciągnęły niemal jeden za drugim. W końcu udało mu się wpasować między dwie potężne ciężarówki.

      Włączył stację RMF, ale akurat śpiewał Michael Jackson, więc natychmiast wyłączył. Nie wiadomo skąd poczuł coś w rodzaju wewnętrznej radości, nieuzasadnionej niczym konkretnym. Takiej zwyczajnej, która czasem nachodzi człowieka znienacka i pozwala oderwać się choć na chwilę od prozy codzienności. Czy to mogła być radość życia? – przeleciało mu przez myśl. I aż się uśmiechnął. Po chwili mimowolnie zaczął śpiewać piosenkę, która zawsze dodawała mu siły i pobudzała do działania nie mniej niż modlitwa pełna wiary w sens tego, co robił. Myślał czasem, jaka to szkoda, że tych słów nie darował światu Allah.

      Here’s to you, Nicola and Bart,

      Rest forever here in our hearts,

      The last and final moment is yours,

      That agony is your triumph.

      Zwrotkę angielską śpiewał zawsze cicho, spokojnie, jakby chciał tylko zaznaczyć, że zaczyna, bo za chwilę będzie się działo coś ważnego.

      Maintenant, Nicolas et Bart,

      Vous dormez au fond de nos coeurs,

      Vous étiez seuls dans la mort,

      Mais par elle, vous vaincrez.

      Wersję francuską lubił bardziej, bo pasowała mu idealnie do przekazu i miała jakąś wewnętrzną siłę i spójność. Dlatego podnosił nieco głos, jakby śpiewał Marsyliankę albo Non, je ne regrette rien.

      Canto aqui Nicola e Bart,

      Vuestro

Скачать книгу