Niewierni. Vincent V. Severski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Niewierni - Vincent V. Severski страница 45
Á quien sabe amar la verdad
Canto fuerte „Libertad”.
Ostatnią zwrotkę, po włosku, mógł już tylko wykrzyczeć, bo zawsze czuł w tym momencie, że rozsadzają go wściekłość i ból.
Gdy skończył, poczuł ulgę i jednocześnie przypływ sił, jak za każdym razem, gdy ją śpiewał. Teraz mógł odpocząć. Znów włączył radio.
Noc była wyjątkowo ciemna i zaczęło padać. Słabo widział drogę, więc jechał na pamięć, trzymając się świateł pozycyjnych wielkiego tira, którego naczepa niebezpiecznie przechylała się na boki.
W wiadomościach usłyszał, że na lotnisku w Amsterdamie zatrzymano dwóch Jemeńczyków podejrzanych o terroryzm. Jednak po sprawdzeniu okazało się, że przewożone przez nich przedmioty nie są niebezpieczne, i zostali zwolnieni.
Karol uśmiechnął się i z niedowierzaniem pokręcił głową.
Sajed wciąż testuje systemy bezpieczeństwa – pomyślał z przekonaniem. Szuka luki w zabezpieczeniach, ale w ten sposób tylko pogarsza sytuację… Westchnął głęboko. Mówiłem mu to tyle razy… nic do niego nie dociera! A może ci Jemeńczycy to tylko przypadek? Może. Ale każda taka sytuacja wzmaga czujność służb, które sprawdzają swoje procedury i zniechęcają do działania spontanicznych entuzjastów i amatorów… Chociaż któremuś może się udać… Przecież Sajed nie jest głupi i powinien zrozumieć, że nie wysadzi samolotu za pomocą dezodorantu.
Przypomniał sobie ich rozmowę sprzed dwóch lat.
„Teraz już nie wystarczy dziewiętnastu męczenników i Mohammed Atta – mówił wówczas. – Wróg wciąż się przygotowuje na nasze uderzenie i żeby uczcić pamięć bohaterów z jedenastego września, powinniśmy pomyśleć o czymś nowym”.
Nagle przed Karolem otworzyła się szeroka przestrzeń. Okazało się, że cały czas poprzedzał go tylko jeden tir. Skończył się odcinek drogi w przebudowie, a rozpoczęła nowa dwupasmówka. Przestało padać, mógł więc w końcu wyłączyć wycieraczki.
Sam się zdziwił, że tak prozaiczna sytuacja przyniosła mu tyle radości. A do tych marzeń podczepiała się jeszcze nieustannie wizja krótkiej wizyty u sąsiada Zuzy piętro niżej, którego odwiedził jako pracownik gazowni. Ta myśl tak go bawiła, że psuła nieco powagę marzeń o złotych włosach Zuzy, jej oczach i idealnych ustach.
Myśl o śmierdzącym sąsiedzie w tłustym podkoszulku stała się tak natrętna, że aż tłumiła podniecenie. Przez moment Karol się zastanawiał, czy to aby nie jest podświadoma zazdrość albo, co gorsza, jakaś obsesja. Nawet trochę się zaniepokoił tymi przemyśleniami, lecz po chwili uznał, że to stanowczo przedwczesna ocena. Doszedł nawet do wniosku, że to jak najbardziej prawidłowy odruch przed tym, co zaplanował zrobić z Abdulem, i oznacza jedynie, że jego podświadomość działa zupełnie sprawnie.
Czuł już wyraźne zmęczenie. Zaczynał mieć omamy wzrokowe, a ciężkie powieki szorowały po zapiaszczonych oczach. I na dodatek te durne myśli o jakimś sąsiedzie Zuzy…
Kiedy zauważył tablicę informującą, że właśnie wjeżdża do miasta Frydek-Mistek, ze zdumieniem stwierdził, że jest już w Czechach. Postanowił skorzystać ze swojego rozkładanego łóżka i trochę się zdrzemnąć.
Była pierwsza trzydzieści osiem i do Wiednia pozostało jeszcze około trzystu kilometrów.
Rano będę na miejscu. Wystarczy! – pomyślał bez entuzjazmu i zjechał na parking przy całodobowej stacji benzynowej.
Poinformował obsługę, że jest zmęczony i chce się zdrzemnąć w samochodzie. Kupił dwie butelki wody niegazowanej i paczkę pierniczków. Wrócił do samochodu, rozłożył łóżko, zdjął marynarkę, pod którą schował berettę, i położył się, naciągając koc na głowę.
Pomyślał, że powinien się jeszcze pomodlić, bo ostatnio coraz bardziej zaniedbuje się w kontaktach z Bogiem. Kiedyś nie tylko częściej chodził do meczetu, ale też starał się żyć jak pobożny muzułmanin. Z chwilą gdy przystąpił do dżihadu, nie mógł już tak często bywać w meczecie, a po jedenastym września – praktycznie w ogóle. Przynajmniej poza krajami islamskimi. Europejskie meczety pełne są konfidentów różnorakich służb i on, Karol Hamond, Safir as-Salam, nie zdążyłby pewnie zmówić dwóch rakatów, nim zostałby aresztowany. A w Warszawie był przecież tylko jeden meczet.
Tahadżdżud odmawia się w nocy, ale wcześniej trzeba przespać przynajmniej jej część – pomyślał i usiadł na brzegu łóżka, owinięty w koc. Dobrze, zmówię, jak się obudzę… albo nie!
– Mam przecież na taką okoliczność salat as-safar! – powiedział do siebie, jakby nagle odkrył coś niezwykłego, i spróbował stanąć, ale uderzył się w głowę, bo samochód był zbyt niski.
Przecież można ją odmówić w dowolnej pozycji – przypomniał sobie tę oczywistość islamskiej wiary i postanowił od dzisiaj stanowczo częściej uciekać się do tej modlitwy.
Kiedy skończył, położył się z powrotem w dużo lepszym nastroju niż wcześniej. Miał pewność, a nie tylko wrażenie, że kontakt z Allahem bardzo mu pomógł przezwyciężyć wątpliwości, które dręczyły go przez całą podróż. Utwierdził się w przekonaniu, że podąża Jego słuszną drogą i niesie w Jego imieniu światło nadziei wszystkim biednym i skrzywdzonym tego niesprawiedliwego świata.
Kim jest człowiek, który mnie ściga… śledzi? – pomyślał, leżąc na wznak, z głową zakrytą kocem jak całunem. Kim jest człowiek, który chce mojej śmierci? Czy jest jakiś Kapitan Hak? Czy wie, dlaczego walczę? Czy wie, dlaczego walczy ze mną?
Poczuł, że jego zmysły powoli zrywają kontakt z rzeczywistością. Ale te myśli i pytania brzmiały tak naturalnie i trzeźwo, jakby wcale nie spał, tylko siedział na skale gdzieś nad brzegiem morza wypełnionego nieruchomą turkusową wodą, a za plecami miał ciszę opustoszałego Adenu.
– On wie, kim ja jestem, ale ja nie wiem, kim jest on. Musi być przecież jakiś ON! Nawet jeżeli szuka mnie cała grupa, to musi być jakiś jeden – ON. Ten najważniejszy! Ten, który o wszystkim decyduje. Śledczy, sędzia i kat, gotów wykonać wyrok w imieniu rozhisteryzowanego tłumu, który boi się tego, czego nie rozumie i nie chce zrozumieć… Jak ON wygląda? Jest pięknym, przystojnym mężczyzną, który chodzi co niedziela do kościoła, czy małym łysiejącym blondynem z brzuchem, co wieczorami zapija w samotności swoje kompleksy? Czy ON zadał sobie chociaż trud, żeby dowiedzieć się czegokolwiek o nas, o naszych ideach, o islamie, czy ma to gdzieś i chce mnie tylko złapać, zabić i mieć święty spokój albo wypiąć pierś do odznaczenia? Czy dowie się o nas czegoś więcej, podtapiając naszych braci w jakimś tajnym więzieniu? A może ON wierzy, że tylko broni swojego świata przed islamskimi barbarzyńcami? Czy ON potrafi wymienić choć jednego arabskiego pisarza, poetę? Czy ON wie, że Koran to najpiękniejszy poemat, choć nie traktuje o miłości? Czy ON kiedykolwiek przeczytał choć jedną jego strofę? Czy ON wie, że Ryszard i Saladyn darzyli się wzajemnym szacunkiem, choć nie mieli litości w walce? Że templariusze i wojownicy dżihadu potrafili ze sobą rozmawiać? Czy ON robi to, by bronić swojej jedynie słusznej cywilizacji przed nędzą Afryki i HIV, biedą Ameryki Południowej i Azji oraz odmiennością Chin? Czy ON kiedykolwiek zadał sobie pytanie, dlaczego Karol