Ciało obce. Rafał A. Ziemkiewicz

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Ciało obce - Rafał A. Ziemkiewicz страница 8

Ciało obce - Rafał A. Ziemkiewicz

Скачать книгу

Dmowskim, w historii emigracji, szansach Mikołajczyka i jakichś innych abstrakcjach, o których pies z kulawą nogą już dziś nie pamięta. A dla odprężenia opowiadał mi o Guzmanie de Alfarache i panu Hyde. Więc naprawdę o wyborze przeze mnie studiów zadecydowały wyłącznie te sprawy, nie było w nim cienia kalkulacji. A potem okazało się, że zupełnie przypadkiem obstawiłem bodaj najlepszy los na loterii i że specjalizacja, którą ostatecznie sobie wybrałem, za parę lat zacznie się z angielska nazywać „pijarem”, i w dobie transformacji ustrojowej okaże się mieć wielką przyszłość.

      Nie mam talentu do pijaru, jak zresztą do niczego w ogóle, to znaczy myślę o tej pomysłowości, jak tu zawsze przedstawić sprawę w korzystnym świetle. Kiedy Artur zaczynał jako człowiek od promocji w prywatnym wydawnictwie i jakiś krytyk powiedział o ich książce: „Szekspir to nie jest”, to Artur jakby nigdy nic potrafił walnąć na skrzydełko: „Znany krytyk X porównywał autora tej powieści z Szekspirem”. Ja po prostu zająłem się tym, czego mnie uczyli. Że wybrałem taką a nie inną specjalizację to też był przypadek, nikt po prostu nie chciał tego robić, bo trzeba było dużo jeździć po Polsce, zwłaszcza jeśli badało się dużą firmę, a głównie takie skłonne były sobie fundować jakieś kapitalistyczne nowinki. A mnie to odpowiadało: dwa, trzy dni poza domem, nocowanie po hotelach. W ten sposób zostałem jednym z pierwszych w Polsce specjalistów od komunikacji wewnętrznej i kiedy Artur zaproponował mnie holdingowi Nowaczyka, mógł tę propozycję poprzeć taką stertą papierów, że konkurencja nie miała szans.

      Gdybym chciał, mógłbym na tym dyplomie z zarządzania zarobić mnóstwo kasy, jeszcze ze swoim nazwiskiem bez trudu załapałbym się do jakiejś prywatyzowanej spółki albo lokalnego oddziału dużej firmy konsultingowej, miałem kupę propozycji, zwłaszcza zaraz po Okrągłym Stole, kiedy komuchy za opozycyjne nazwisko płaciły jak za zboże. A mnie po prostu nie zależało na pieniądzach. Dla ludzi, którzy spotykali się u mojego ojca, to zdanie zabrzmiałoby, jakbym się chwalił. Dla środowiska Artura czy Maćka dokładnie te same słowa są pewnie przyznaniem się do niewybaczalnej głupoty. Dla mnie to po prostu fakt: nie zależało mi na wielkich pieniądzach, ogromnym samochodzie, willi pod miastem. Uważałem, że bez żadnego cudowania zarabiam wystarczająco jak na nasze potrzeby, a Magda nigdy tego nie kwestionowała, nigdy w życiu nie zrobiła najdrobniejszej aluzji, że ci albo tamci postawili sobie dom, polecieli w podróż dookoła świata. Stać nas było na własne mieszkanie, samochód, którym nigdy nie jeździłem, dobre rzeczy dla dziecka i na to, żeby Magda mogła pracować naukowo, praktycznie za darmo, tylko po to, żeby się realizować. W sumie dla większości moich rówieśników byłem szczęściarzem bez trosk. Kiedy ktoś usiłował mnie namówić do jakichś fantastycznych interesów, żartowałem, że pieniądze wpadają mi tylko wtedy, kiedy o nich nie myślę. Tak było naprawdę, nigdy nie miałem finansowych problemów. A kiedy tylko zaczynały się zbliżać, spadł mi jak z nieba Artur, a potem doktor Hans.

      Czy to znaczyło, że Bóg mnie aprobował? Raczej był ciekaw, co dalej zrobię. Obserwował dziwoląga, jak biolog obserwuje stworka w terrarium i podrzuca mu karmę, żeby eksperyment nie zakończył się za wcześnie. Co za głupia myśl. Na parę godzin przed śmiercią powinienem chyba myśleć o czymś ważniejszym niż pieniądze. Mam ich, zdaje się, całą kupę na tym koncie inwestycyjnym, czy jak to się nazywa. Nawet myślałem, żeby coś z nimi zrobić, jakoś je zapisać, Groszkowi, Kasi, Ewie, Ewie zwłaszcza, może jeszcze Kindze… Ale gdybym zaczął to robić, spieprzyłbym cały efekt. Weźmie je sobie z powrotem bank doktora Hansa, i bardzo dobrze, niech tę całą kasę szlag trafi, bo to przecież forsa, którą obsypał mnie Kreszczyński.

      – Nie możesz tak wyglądać – naskoczył na mnie. Nie wiedziałem, jak się zachować, bo w końcu znaliśmy się ledwie od paru dni, i to wyłącznie z pracy. Ale uznałem, że przemawia przez niego troska o wizerunek firmy. – Nie może audytor holdingu być ubrany jak dziad. Skąd ty żeś wytrzasnął taką marynareczkę, z pedetu? I zrób coś z tą siwizną!

      Powiedziałem, że się na tym nie znam i nie przywiązuję wagi – uśmiechnął się wyrozumiale i, jakby mimochodem, zaoferował mi firmową kartę kredytową na opłacanie knajp, zakupów i czego tam jeszcze.

      – Tylko po agencjach płać gotówką, bo tego księgowość nie uzna – zażartował.

      Wziąłem, dlaczego miałem nie wziąć. A na agencje towarzyskie wystarczały mi oszczędności z poprzednich chałtur. Po przyjacielsku dał mi jeszcze wizytówkę stylistki, a na odwrocie dopisał nazwę środka do włosów. Nie farby, broń Boże, tylko „środka przywracającego włosom naturalny kolor”. Muszę chyba mieć mózg z drewna, ale nawet wtedy nie przyszło mi do głowy, że to pedał.

      Tym bardziej nie mogło mi przyjść do głowy, że już niedługo ten pedał będzie łkał w moich ramionach, że mnie kocha, i prosił, żebym go mocniej przytulił, a ja go, kurwa, będę posłusznie przytulał coraz mocniej i mocniej, i nawet nie będę już w tym momencie czuł obrzydzenia do siebie samego, bo dojdę do stanu, w którym nie czuje się już w ogóle nic, zupełnie nic, jakby się było drewnianą, wydrążoną pałubą.

      Ale na to trzeba było jeszcze wielu miesięcy używania firmowej karty. Zresztą karta to były grosze – „wszystko pójdzie w rozliczenie”, nie ma problemu. Parę dni później przy piwie pedał zainteresował się życzliwie stanem moich finansów i nie posiadał się z oburzenia, że tej klasy fachowiec jak ja jest materialnie uzależniony od takiej byle pijarowskiej drobnicy jak agencja Artura i Przema.

      – No tak, rozwód, wszystkie związane z tym sprawy, to każdego może wykończyć, no, wiem coś o tym – pokiwał ponuro głową. – Ale właśnie dlatego nie można się poddawać.

      Więc wprawdzie jestem w holdingu człowiekiem z zewnątrz, na razie, bo on ma nadzieję, że będą mi mieli po tej robocie do zaoferowania coś stałego, no, ale właściwie to w pewnym sensie już należę do familii, dokładnie takiego określenia użył – krótko mówiąc, poleci mnie swojemu maklerowi, ależ co za problem, że nie mam pieniędzy, od czego są kredyty i tak dalej.

      Skorzystałem. Dlaczego bym miał nie skorzystać? Polecony makler pracował oczywiście w banku należącym do holdingu. Jakiś czas potem przypomniałem sobie, że kiedyś było o tym banku głośno, bo okazało się, że udziela kredytów tylko kadrom kierowniczym doktora i członkom rządu z premierem na czele. Było hałasu na całe trzy dni i na interpelację w sejmie, zanim wszyscy zapomnieli. Mogę sobie powiedzieć, że kopnął mnie niezły zaszczyt – znaleźć się wśród tak ekskluzywnej klienteli. Makler załatwiał takie rzeczy rutynowo, otworzył mi konto, wypisał wniosek o kredyt do kumpli siedzących w sąsiednim pokoju i powiedział, że „coś wybierze”. Jakiś tydzień później poinformował mnie, że zainwestowałem w akcje Śląskiej Fabryki Instrumentów Optycznych, której akurat – no patrzcie, co za traf! – kilka dni później ministerstwo nieoczekiwanie zleciło obsługę offsetowego kontraktu na dalmierze do wozów pancernych czy coś takiego, w każdym razie już po kilku dniach mogłem sprzedać te akcje z sześćdziesięcioprocentowym przebiciem. Na uczczenie tak obiecującego początku działalności inwestycyjnej kupiłem sobie mieszkanie w apartamentowcu przy Morskim Oku. Nieduże i jak na tę okolicę skromne, ale można się było wprowadzić od razu po pierwszej wpłacie. To tam właśnie przychodziła do mnie Danka. Udało mi się w ten sposób uciec przed Groszkiem i kilkoma innymi dziewczynami. Pochwaliłem się tym w mejlu do Iris, nasza codzienna korespondencja wtedy kwitła. Podobały mi się opinie anonimowej powiernicy o moich rozterkach. Że co do Ewy, na przykład, to nie mam żadnych powodów, by czuć wyrzuty sumienia, bo jest dorosła i niczego jej nie obiecywałem. A co do Groszka, to sama by chciała być na jej miejscu, choćby raz.

      Na jednej z imprez u Artura trafił się facet, chudy, ogolony na łyso jak Fantomas,

Скачать книгу