Oblężenie. Geraint Jones
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Oblężenie - Geraint Jones страница
Dla Ojca
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym
This ebook was bought on LitRes
Prolog
Żołnierz umierał. Rany i głód go wyczerpywały. Śmierć unosiła się nad nim od chwili, gdy wszedł do lasu, i teraz, za sprawą tysiąca ran i dni udręki, sięgała po swoją ofiarę.
Żołnierz plunął jej w twarz.
Czuł, że depcze mu po piętach – kłapie przy nich zębami. Chwyta go. Czuł na plecach jej zimny oddech. Uciekał przed jej obrzydliwą siłą, ślad każdego kilometra tego wyścigu niósł na swoim odzieniu jak odznaczenie. Każde rozdarcie i każda plama opowiadały historię.
Nie była szczęśliwa.
To, co zostało z jego ubioru, było poszarpane i brudne; naderwany sandał urażał stopę w pęcherzach.
Kiedy żołnierz przedarł się przez gałęzie, ostatnie szwy jego obuwia puściły. Zaklął, gdy stanął bosą stopą na mokrej trawie i się poślizgnął. Czując rozdzierający, grożący przepukliną ból ścięgien poddał się upadkowi. Jego ciało rąbnęło o zbocze i nabrało rozpędu. Mężczyzna skrzywił się, gdy przeszorował plecami po ostrym kamieniu, a potem wpadł do parowu, w którym jego stopy pogrążyły się w stojącej wodzie. Poobijanymi kolanami zamortyzował uderzenie, przysiadł na łydkach, zimna woda sięgnęła mu do pasa i wyparła powietrze z płuc.
Spojrzał w górę zbocza.
Miał wielkie oczy. Był przerażony – naprawdę przerażony – ale nie był to strach zrodzony z tchórzostwa. Przez ostatnie kilka dni jego życie odmierzały godziny i kilometry. Nabranie tchu oznaczało, że do tej pory wygrywał wyścig, ale z powodu rozerwanego sandała i upadku stracił czas.
Splunął i pomodlił się, żeby nie stracił życia.
Rozejrzał się po otoczeniu. Pogoni nie było widać, ale to nic nie znaczyło. Ścigający go ludzie byli konno i to były ich ziemie. Mogli przewidzieć, dokąd ucieknie, i będą tam czekać, żeby z uśmiechami na twarzach powitać go ostrzami włóczni. Może, jeśli będzie miał szczęście, będą zmuszeni zabić go w trakcie pościgu. Jeśli go złapią… Splunął ponownie, żeby pozbyć się z głowy tego obrazu. Nadal miał broń, ale był to krótki sztylet. Nie stanowił obrony przed mieczem, o włóczni jeźdźca nie wspominając, ale wystarczyłby do podcięcia sobie gardła i pozbawienia wroga rozrywki.
Zaczerpnął łyk wody z rowu, żeby ugasić pragnienie.
– Pierdoleni kozojebcy – warknął.
Słowa i wściekłość rozgrzały go. Był wystarczająco inteligentny, żeby się bać, ale też dość zły, żeby stanowić zagrożenie.
– Pierdoleni kozojebcy – wymamrotał ponownie, patrząc ze zniechęceniem na odkryty teren przed sobą.
To było pole uprawne, najwyraźniej opuszczone teraz, gdy prowincja spływała krwią. Próba przekroczenia takiego pola śmierci stanowiła zaproszenie do życia pozagrobowego, ale żołnierz wiedział, co musi zrobić, żeby dotrzeć do smugi dymu, która się wznosiła na horyzoncie.
Będzie musiał się czołgać.
Dzień zmienił się w noc. Noc stała się brzemienna świtem. Godzina za godziną żołnierz pełzł rowami jak szczur. Tereny uprawne stały się szachownicą pól i zagajników. Ukrywanie się stało się łatwiejsze, ale jego wzrok zaczął się rozmazywać z wyczerpania. Napędzała go myśl o lesie trupów.
W pewnym momencie drugiej nocy padł na twarz. Kiedy się obudził za dnia, poczuł smak krwi. Wypadł mu ząb. Wypluł go w trawę, wściekły, że jego ciało się poddaje. Wściekły, bo to była zapowiedź końca.
I wtedy ujrzał dym.
Teraz to nie była smuga, ale wyraźna kolumna, która wznosiła się zza grubych drewnianych ścian. Solidne umocnienia z wieżami strażniczymi po obu stronach otwartej bramy.
Otwarta brama.
Żołnierzowi żołądek podszedł do gardła. Nie!
– Zamknijcie wrota! – usiłował zawołać, ale słowa spłynęły żałośnie z jego ust. Zatoczył się, zaklął, poczołgał się. Palący się w nim ogień zapłonął żywiej. Dotarł tak daleko. Za daleko, żeby zawieść.
Wbił palce w ziemię. W końcu dobył słów.
– Zamknijcie bramę, idioci! – ryknął. – Zamknąć bramę!
Ale było już za późno.
Słyszał tętent kopyt. Czuł go poprzez grunt.
Skurwiele! – krzyknął w myślach. Pierdolone kozojebcze sukinsyny!
W tym momencie żołnierz pojął, że spotka go śmierć. Nie mógł już dłużej przed nią uciekać ani nawet oddalać się od niej, czołgając się, wyciągnął więc sztylet, podniósł się na kolana i po raz pierwszy ujrzał jeźdźców.
Próbował zakląć, ale na ich widok zaschło mu w ustach: szarżująca ściana zbroi i wierzchowców. Fala mordu.
Żołnierz wbił sztylet w ziemię i oddał się śmierci.
CZĘŚĆ PIERWSZA
1
Zdawało mi się, że znam strach.
Widziałem go: krzyczących i jęczących mężczyzn, ciała całe, ale umysły strzaskane przez walkę. Wąchałem jego smród: szczyny, gówno i rzygowiny, które towarzyszyły każdej bitwie. Czułem go: mięśnie mi drżały, szarpiąc się jak ryby w sieci. Czułem nawet jego smak: cuchnący kwas, który palił mi gardło, gdy kiszki się skręcały i zbierało mi się na wymioty.
Tak, po latach rozlewu krwi, latach rzezi, o których powiedziano mi, że to żołnierka, sądziłem, że znam strach.
Myliłem się.
To nie sama bitwa sprawiała, że trząsłem się jak osika, a łzy żłobiły sobie ścieżki w brudzie i krwi pokrywających moje zapadnięte policzki.
Chodziło o to, co miało nastąpić.
Stałem na polu trupów, dywan utkany ze zwłok tak gęsto, że człowiek mógł stąpać po nich jak dzieci przechodzące po kamieniach przez strumień. Przyglądałem się, jak te ciała były rąbane na kawałki przez germańskie ostrza, a potem żerowały na nich kruki, które nie były winne posłuszeństwa nikomu prócz bogów.
Było nas kilkuset. Żałosne kilka setek na wpół zagłodzonych i unurzanych we krwi stworzeń. Jedyni ocalali z rzymskich sił ekspedycyjnych, które wkroczyły do Germanii w sile trzech legionów tylko po to, żeby zostać rozerwane na strzępy w nieskończonym, mściwym lesie. Po okrutnym naporze wiatru i deszczu nastąpiły mordercze huragany germańskiego żelaza i widziałem, jak na tych ostrzach umierają moi towarzysze. Obok mnie stał tylko Kikut z prawie odciętym, zwisającym prawym uchem.
Tak,