Oblężenie. Geraint Jones
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Oblężenie - Geraint Jones страница 3
Marcus…
Zdławiłem wznoszącą się falę mdłości. W rozpaczliwej sytuacji, w jakiej się znajdowałem, potrzebowałem każdej kropli płynu, żeby przeżyć.
– Kikut – syknąłem. – Kikut. – Musiałem chwycić go za ramię i uszczypnąć, zanim częściowo obrócił się w moją stronę i mnie zauważył. – Nie zostawię cię – powiedziałem nagle.
Nie odpowiedział.
– Nie zostawię cię. Nie powtórzę tego, co zrobiłem wcześniej. Nie z tobą – obiecałem.
Na ułamek sekundy pod powierzchnią mignęło coś przypominającego starego Kikuta. Skurcz mięśni wokół oczu. Walka o powrót do jego bezlitosnych żartów.
Ale potem przepadło.
– Jakie to ma znaczenie? – zapytał. – Jesteśmy trupami.
– Nie – zaprzeczyłem, próbując przekonać samego siebie. – Przeżyliśmy w lesie. Zamierzam nas ocalić, obiecuję, Kikucie.
Spojrzał na mnie jak na dziecko.
– Oszczędzaj siły, Feliksie.
– Nazywam się Corvus.
– Dla mnie Feliks. Wszyscy, którzy mogliby znać cię pod innym imieniem, pewnie nie żyją. Póki do nich nie dołączymy, możesz nieco dłużej zachować swoje tajemnice. Albo nie. – Zbył mnie wzruszeniem ramion. – Niczego to dla ciebie nie zmieni.
Przyjrzałem się otoczeniu. Las przeszedł w zagajniki i pola – otwarta przestrzeń poszukiwana przez Warusa i legiony w celu rozwinięcia formacji bojowych. Armia zginęła kilka kilometrów od ocalenia, a teraz jej resztki, kilkuset ludzi, gnano ku temu, co mogło być jedynie targami niewolników i krótkim życiem w cierpieniu.
Tego dnia marsz trwał zaledwie kilka godzin. Wrześniowe słońce zachodziło z naszej prawej flanki, gdy szliśmy na południe w głąb germańskiej krainy. Zmierzch zapadł w postaci agresywnej różowości, odpowiadającej nasiąkniętej krwią ziemi, którą zostawiliśmy za sobą. Jenieckie szeregi były milczące, ale nasi strażnicy hałaśliwi, wznosili rykiem śpiewy, w których mogłem się jedynie domyślać pieśni zwycięstwa. Trzej Batawowie obok mnie rozumieli słowa; z każdym zaśpiewem twarz Branda wykrzywiała coraz większa wściekłość. Było mało prawdopodobne, żeby ten człowiek przeżył długo w niewoli, okazując tak jawną pogardę swoim nowym panom.
Nie padł rozkaz zatrzymania się. Germanie po prostu przestali nas poganiać. Widząc, że wojownicy zaczynają rozpalać ogniska, legioniści rzymscy i żołnierze pomocniczy zwalili się na ziemię. Wielu momentalnie usnęło. Chciałem pójść w ich ślady, ale sen, podobnie jak śmierć, nie był zainteresowany wzięciem mnie w swoje objęcia.
Kikuta dręczyły własne myśli. Leżał obok mnie, głos miał cichy, ochrypły z pragnienia.
– Nie pogrzebaliśmy ich, Feliksie.
– Nie – przyznałem.
– Nie pogrzebaliśmy ich.
Wiedziałem, o co mu chodzi. Kikut wyobrażał sobie, jak naszych towarzyszy rozdziobują kruki. Rozszarpują wilki i lisy. Zasługiwali na coś lepszego, ale nie otrzymają tego z rąk naszych wrogów. To była wojna. Jeśli nie chodziło o zapobieżenie zarazie, rzymska armia także nie rozciągała uprzejmości grzebania zwłok na swoje ofiary.
– Oddamy im cześć, kiedy wrócimy nad Ren – dodałem otuchy przyjacielowi, mając nadzieję, że słowa nie zdradzą moich prawdziwych uczuć. – Możemy im poświęcić świątynię.
– Ren? – Kikut prychnął żałośnie. – Nigdy więcej nie ujrzymy tamtych fortów, Feliksie. Nigdy więcej nie postawimy nogi na terenie cesarstwa. Prowadzą nas na południe. Zmierzamy do ich miast i na targi niewolników.
Jednak Kikut się mylił, bo kiedy następnego ranka zostaliśmy poderwani na pokryte pęcherzami nogi, pomaszerowaliśmy na zachód.
Na zachód i w stronę terenów rzymskich.
3
W drugim dniu zniewolenia nadzieja płonęła we mnie jasno. Głos w głowie zaczął mi szeptać, że niewola będzie krótkotrwała. Że Arminiusz dąży do porozumienia z Rzymem i że my, jeńcy, zostaniemy oddani cesarstwu w geście dobrej woli.
Walczyłem z tym głosem, ale z każdym kilometrem przebytym w kierunku zachodnim robił się donośniejszy i ośmieliłem się marzyć o pożywieniu, ogniskach i posłaniu.
Byłem głupcem.
Dowodem mojej głupoty był mały rzymski fort płonący gwałtownie nad rzeką Lippe, nad którą przypuszczalnie został wzniesiony jako element łańcucha zaopatrzeniowego armii. Z wnętrza, zza niskiej palisady dobiegały krzyki. Wydawali je ludzie, którzy wcześniej poszukali tam schronienia, a teraz byli pożerani przez płomienie. Przed ścianą ognia piętrzyły się zwłoki tych, którzy próbowali walczyć.
Warus, przekonany przez Arminiusza, że prowincja jest spokojna tak długo, jak długo jest obsadzona wojskowymi garnizonami, wysłał oddziały ze swoich legionów oraz kohort wojsk pomocniczych, żeby obsadzić szereg warowni wzdłuż rzeki. Ich zadaniem było zaopatrywanie armii gubernatora podczas ekspedycji karnych przeciwko plemionom germańskim, ale Arminiusz ponownie wykorzystał swój związek z Warusem, żeby namówić go do porzucenia trasy zaopatrzeniowej i skierowania legionów na północ, w głąb lasów.
Teraz wyglądało na to, że Arminiusz wypleniał resztki obecności rzymskiej na wschód od Renu.
– Arminiusz się nie zatrzyma. – Brando pokręcił głową, jego granitowa szczęka drżała. Trzej Batawowie trzymali się w marszu obok mnie, chociaż milczeli aż do teraz. Ich oddział też został zdziesiątkowany podczas walki w lesie, więc Brando zaznał dość perfidii Arminiusza, żeby się domyślić jego zamiarów. – Nie zamierza skłonić Rzymu do zajęcia miejsca przy stole – ciągnął. – Chce go ujrzeć na kolanach.
Nie odpowiedziałem.
– Garnizon prawie nie stawił oporu. – Brando splunął, patrząc na pole świadczące o nierównej walce. – Nie zorientowali się, co ich czeka.
Dowodem jego słów były trupy. Wszystkie w rzymskim odzieniu, żadnych Germanów wśród poległych. Za nimi otwarta na oścież brama małego fortu buchająca płomieniami.
– Zaskoczyli ich – zaryzykowałem domysł. – Jeśli nie dotarł tutaj nikt ocalały z rzezi, nie mogli wiedzieć, co się stało w lesie.
Brando chrząknął, przyznając mi rację.
– Według Rzymu Arminiusz i jego ludzie są nadal naszymi sprzymierzeńcami. Przypuszczalnie po prostu wjechali przez otwartą bramę.
– Ile jest fortów nad Lippe?
– Czy to ważne? W żadnym nie wiedzą, co nadciąga. Załatwi je jeden po drugim i uderzy na główne bastiony