Chłopi, Część trzecia – Wiosna. Reymont Władysław Stanisław
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Chłopi, Część trzecia – Wiosna - Reymont Władysław Stanisław страница 5
– Zaraz się wezmę do roboty, zaraz… jeno mocy nieco nabierę… chorzałam i całkiem się wyzbyłam z sił… ale niechaj ino wydycham… to zaraz…
I chciała się podnieść, chciała iść… by się wziąć za robotę jaką, ale chudzina jeno się potoczyła na ścianę i z jękiem padła.
– Do cna, widzę, zwątleliście, nie do roboty już wama, nie! – rzekła ciszej rozpatrując jej twarz siną, obrzękłą i dziwnie pokurczoną postać.
Zakłopotała się tym oglądem i strapiła, że nie tylko wyręki mieć z niej nie będzie, ale gotów się jeszcze kłopot nawiązać.
Snadź przeczuła to Agata, bo się lękliwie, przepraszająco ozwała:
– Nie bójcie się, nie będę waju zawalała miejsca ni cisnęła się do miski, nie, wydychne se ino i pójdę… chciałam jeno obaczyć wszystkich… popytać… ale se pójdę… – Łzy cisnęły się do oczu.
– Nie wyganiam was przeciech, siedźcie, a wola wasza będzie iść, to se pójdziecie…
– A kaj to chłopaki? pewnikiem w polu z Tomkiem? – zapytała wreszcie.
– To nic nie wiecie? A dyć wszystkie w kreminale!
Agata jeno ręce spletła w niemym krzyku boleści.
– Powiedziała mi już to słowo Jagustynka, jeno uwierzyć nie mogłam.
– Najczystszą prawdę wam rzekła, tak ci jest, tak!
Wyprostowała się na te wspominki, a po wynędzniałej twarzy posypały się ciężkie łzy.
Agata patrzała w nią jak w obraz, nie śmiejąc już dopytywać.
– Mój Jezu! Sąd ci tu był we wsi ostateczny, kiej ano wzięli wszystkich i do miasta powiedli, ostatnia godzina, powiadam wam, że dziw, jako żywię jeszcze i ten dzień jasny oglądam! A to już jutro będzie całe trzy tygodnie, a mnie się widzi, jakby to wczoraj się stało. Ostał jeno w chałupie Maciek, wiecie, i dzieuszyska, które teraz gnój powiezły w pole, i ja sierota nieszczęsna!
– A poszły! ścierwy… to własne dzieci tratują jako te świnie! – krzyknęła naraz na gęsi: – Pilusie, pilu, pilu, pilu!
Nawoływała gąsięta, bo całym stadem, z matkami na czele, ruszyły w opłotki.
– Niech się zabawią, gap nikaj nie widać, przypilnuję bacznie.
– Ruchać się nie możecie, a gdzie wam za gąsiętami biegać!…
– Już me ździebko chorość odeszła, skorom jeno w te progi stąpiła.
– To pilnujcie… narządzę wama co jeść… a może mleka uwarzyć?
– Bóg wam zapłać, gospodyni, ale sobota to ci wielkopostna, to z mlekiem jeść mi się nie godzi… wrzątku dajcie jaki garnuszek, chleb mam, to se wdrobię i pojem galanto.
Jakoż Kłębowa wnet jej przyniesła osolonego wrzątku na miseczce, w któren stara wdrobiła chleb i pojadała z wolna dmuchając w łyżkę, a Kłębowa zaś przysiadła w progu i oganiając oczyma gąsięta, skubiące pod płotami, znowu powiedała:
– O las poszło. Dziedzic sprzedał go kryjomo przed Lipcami Żydom. Jeli go wnet rąbać! Krzywda była taka i sprawiedliwości znikąd, to i co miały począć? do kogo iść ze skargą? A do tego zawziął się na cały naród, że ni jednego komornika ze wsi do roboty nie zawołał. Zmówili się też i całą wsią poszli swojego bronić, ile ino narodu było. Powiedali, że wszystkich karać nie pokarzą, jeśliby na to przyszło, ale nikto o tym nie pomyślał, bo jakże? za co to mieli karać? przeciech o swoje jeno zabiegali. Poszli do poręby, pobili rębaczów, że po dobrej woli nie ustąpili, pobili dworskich i wszystkich ano z boru wygnali… Na swoim postawili, a po sprawiedliwości, bo póki z lasu nie wydzielą, co jest czyje, ruchać go nikt prawa nie ma. Ale się dużo przy tym pomarnowało naszych, starego Borynę przywieźli z rozłupaną głową: borowy ci go tak uszlachtował, a tego ci znowuj Antek Boryniak zakatrupił za ojca.
– Jezus! zakatrupił, na śmierć?!
– Na śmierć, a stary do dzisiaj ano choruje i bez rozumu zgoła leży, juści, on najbardziej ucierzpiał, ale i drugie też niemało: Szymek Dominikowej miał przetrącony kulas, Mateusz Gołąb był tak pobity, że go aż przywieźć musieli, Płoszce Stachowi rozwalili łeb, a drugim dostało się też dosyć, że i nie spamiętać, co i komu! Nikto się tym zbytnio nie frasował ni narzekał, bo swoje dokazali, wrócili też bujno, ze śpiewami kiej po tej wojnie wygranej, całą noc w karczmie z uciechy pili, a barzej pobitym gorzałkę do chałup nieśli.
A na trzeci dzień jakoś, w niedzielę, śnieg padał mokry i zrobiła się taka plucha od samego rana, iż trudno było nosa wyścibić na dwór. Zbieraliśmy się właśnie do kościoła iść, kiedy Gulbasowe chłopaki poczęły na wsi krzyczeć: „Strażniki jadą!”
Jakoż może w pacierz przyjechało ich ze trzydziestu, a z nimi urzędniki i cały sąd, rozłożyli się na plebanii. No, że już i nie wypowiem, co się działo, kiej zaczęły sądzić, wypytywać, zapisywać, a naród po kolei brać pod Stróżę… Nikto się nie opierał, każden pewny był swojego, a wszystkie kiej na spowiedzi przyświarczały i prawdę szczerą mówili. Dopiero pod wieczór skończyli i chcieli zrazu całą wieś wraz ze wszystkimi kobietami brać, ale podniósł się taki krzyk a ten płacz dzieciński, że chłopy już się za kołami oglądali… Dobrodziej musiał cosik przełożyć starszym, że nas poniechali, nawet Kozłowej, silnie wygrażającej wszystkim, nie wzięli, chłopów jeno samych zabrali do kreminału, Antka zaś Borynowcgo w postronki przykazali wiązać!
– Jezus! w postronki przykazali wiązać!
– I związali, ale porwał ci je kiej te nicie nadgniłe, aż się przelękły wszystkie, bo wydał się, jakby mu dur do łba przystąpił albo i zły opętał, a on stanął przed nimi, a w oczy im rzekł:
– Skujcie mię mocno w kajdany i pilnujta, bo wszystkich zakatrupię i sobie co złego zrobię…
Tak się ano zapamiętał, że mu ojca zabili, sam ano ręce podał w żelaza, sam nogi nastawił i tak go powieźli…
– Jezu mój miłościwy! Maryja! – jęczała Agata.
– Widzę zawdy i do samej śmierci nie zabaczę, jak ich brali…
– Wzieni mojego z chłopakami… wzieni Płoszków…
– Wzieni Pryczków…
– Wzieni Gołębiów…
– Wzieni Wachników…
– Wzieni Balcerków…
– Wzieni Sochów…
– …a tyla jeszczech drugich wzieni, że więcej niźli pięćdziesiąt chłopa popędzili do kreminału…
Że i rozum