Pewnego dnia.... Reymont Władysław Stanisław
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Pewnego dnia... - Reymont Władysław Stanisław страница 2
Naraz ryknął sygnał roboty!
Ludzie się wyprostowali automatycznie, maszyny drgnęły, strumień strasznej siły rozlał się wskroś fabryki… Pasy się skurczyły i naprężyły… dreszcz wstrząsnął zębatymi kołami maszyn… zadygotały żelazne bestie, zatrzęsły się ściany, pochylili się ludzie. Ruch pierwszy… jakby pod uderzeniem huraganu… mgnienie wahania… cichy jęk oporu… stłumiony oddech maszyn i ludzi… przyduszony strasznym rzężeniem wysiłku… Zmagania się sił… głuchy, śmiertelny bój… a potem nagły, ogromny, wstrząsający murami krzyk maszyn zwyciężonych i puszczonych w ruch.
— Winda! czwarte! — huczał głos ponurym echem w głębokiej, ciemnej studni czteropiętrowej, w której pracował pan Pliszka ze swoją windą.
Pociągnął za sznur i płynął cicho w górę, bez szelestu, jak potworny pająk po sieci rozpiętej.
— Winda, farbiarnia!
Zapadał znowu na dół, w ciemności; tylko przez czworokątne otwory w ścianach migały mu przed oczyma jak w kalejdoskopie piętra, sale, ludzie, maszyny, towary, okna. Minął suszarnię, jasną, zróżowioną blaskami poranku strefę, która owiała go rozpalonym, straszliwie suchym powietrzem i głuchym, niepokojącym szumem maszyn, pokrytych w metalowe pudła; spadł przez apreturę11, przez warstwy zapachów sody, mydła szarego, rozgrzanych smarów, chlorku, wilgotnych a gorących wyziewów prasowanych materiałów i przez szary, rozłzawiony odblask dnia trzeciego piętra; przedzierał się przez postrzygalnię12, przez dziwny, białawy świat pyłów bawełnianych, w których połyskiwały zimno długie, poskręcane ostrza maszyn strzyżących, a ludzie majaczyli jakby w tumanie13 śnieżnym, niby gorączkowa wizja rozszalałej w męce pracy fabryki.
A potem, niżej jeszcze — przez pralnię, przez gąszcz stłoczonych, rozkrzyczanych warsztatów, przez sieć pasów i transmisji, co tysiącami ramion, niby głowonogi potworne, dusiły wszystko, obejmowały sobą, goniły, chwytały, spadały spod sufitów, rzucały się przez piętra, przez mury, przez dziedzińce i zdyszane a niezmożone rzucały się na wały, na koła, ześlizgiwały się, podnosiły, okręcały wszędzie i przeniknięte mocą straszną, rozszalałe, dzikie w swej potędze — przepełniały fabrykę przyciszonym a strasznym krzykiem triumfu!
— Zaraz, odniosę tylko blaszankę i pójdę.
— To musi być ciężko Antosiowi tak się ciągle uczyć, co?
— Ciężko? Nie, nie! — odparł cicho chłopiec, zapatrzony w płat słońca lśniącego w zbiorniku wody.
— Ale! Ale! — powiedział wątpiąco pan Pliszka.
Milczeli. Antoś patrzył na sadzawkę, bo słońce wlekło złote włosy po wodzie, poprzez cienie drzew stojących dookoła, a pan Pliszka patrzył na jego żółtą, mizerną twarz i oczy zaczerwienione i na jego mizerne buty, a potem westchnął ciężko i słuchał cichych rozmów robotników siedzących na cembrowinach sadzawek, grzejących się w słońcu.
— Wie pan Pliszka? Pojedziemy z mamą w Zielone Świątki na wieś.
— Na wieś! Po co? — zdziwił się ogromnie.
— Po co? Odpocząć na świeże powietrze… no…
— Cóż tam dobrego na wsi? Lepiej by Antoś siedział w domu i uczył się… butów ano14 szkoda.
Antoś spojrzał na niego gniewnie, zabrał blaszankę i poszedł.
Pan Pliszka zapalił fajeczkę i ciągnął z wolna dymek.
— Aha! Kupię mu buty, jak przyjedzie ze wsi… podarłby przez dwa dni… Cóż oni będą robić na wsi? Głupi…
Wytrząsnął śpiesznie fajkę, bo gwizdawka już wołała do roboty.
Nie myślał długo o tej wsi, bo znowu huczało pod nim i nad nim.
— Winda! Suszarnia!
— Winda! Apretura!
— Winda! Farbiarnia!
Jeździł znowu, woził, przystawał, zabierał, wyrzucał, ale jakoś tego nie spostrzegał, bo utkwiło mu w mózgu pytanie: Po co oni pojadą na wieś?
Szczerze i zupełnie tego nie rozumiał i dlatego pewnie się tak męczył.
Naraz drgnął i zwrócił uwagę na rozmowę, jaką pośpiesznie prowadzili jego współlokatorzy; wiózł ich z dołu na czwarte, z wózkami pełnymi mokrego towaru.
— Jedziesz, Adam!
— Pojadę. Nie widziałem już ojców od kopania15.
— To w sobotę na noc, co?
— A tak, dwa dni świąt.
— Już krzyża ani rąk nie czuję od tej piekielnej roboty.
— A mnie tak jakoś w piersiach boli.
— To Zielone Świątki, co?
— Juści, nie wiesz to?
— A w tej fabryce to się już człowiekowi we łbie przewraca.
— Gdzie się wybierasz? — zapytał prędko pan Pliszka.
— Do domu na święta.
— Daleko?
— I, nie… Koleją do Łukowa, a tam będzie z milkę piechotą.
— Łuków… Łuków… tam gdzie jest Szlachecka Wola!
— To w naszej parafii, o miedzę od naszej wsi…
— To wy z której wsi?
Конец ознакомительного фрагмента.
Текст предоставлен ООО «ЛитРес».
Прочитайте эту книгу целиком, купив полную легальную версию
10
11
12
13
14
15