W jesienną noc. Reymont Władysław Stanisław
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу W jesienną noc - Reymont Władysław Stanisław страница 1
Drogą rozmiękłą, podobną do błotnistej, grząskiej rzeki, płynącej wśród pustych, czarnych pól, szedł pijany chłop.
Wieczór już był zapadł; zimny, rozdeszczony, brudny wieczór listopadowy.
Oślepły świat płakał nieustannym, przenikliwym deszczem, obdarte pola szkliły się nabrzmiałe wilgocią, rowy i bruzdy pełne były wody, a bezlistne drzewa pochylały się nad drogą bezwładnie i drżały z zimna i wilgoci.
Martwa cisza leżała na rozmiękłych polach.
Chłop szedł prędko, zataczał się potężnie, potykał, klął, ale szedł; naraz przystanął i pijanym, ochrypłym głosem zaśpiewał:
Oj! dyna, moja dyna,
Oj! cały świat rodzina;
A jak cię śmierć ułapi…
Oj! poratunku nie ma!
Oj!
Ale śpiew nie rozległ się echem, rozmiękł w wilgotnym powietrzu i przepadł w ciemnościach; usłyszał go jednak jakiś cień ludzki, co się wlókł o kilkadziesiąt kroków za nim, bo przystanął na mgnienie i trwożnie zsunął się na bok, w cień jeszcze głębszy drzew przydrożnych.
Chłop szedł znowu śpiesznie, ale o jakiś kamień czy korzeń drzewa potknął się i runął jak kloc w błoto.
Długo nic nie było słychać prócz monotonnego, nieustannego plusku deszczu i drżącego, nerwowego szmeru drzew.
Aż ów cień przysunął się bliżej i pochylił nad pijakiem.
– Gospodarzu! Gospodarzu! – zaszemrał cichy głos.
Chłop ocknął się; próbował powstać, ale bezwładne nogi i ręce ślizgały mu się po błocie, nie mogąc znaleźć punktu oparcia, a że był nieprzytomny, nie myślał już i o powstaniu, tylko układał się jak najwygodniej i mruczał przez sen.
– Miękko ci tu jest, ciepło ci tu jest, leż se, gospodarzu, leż…
– A wstańcie no, toć was tutaj woda zaleje…
– Psiachmać, kiej1 cię gdryknę kijaszkiem, to obaczysz!… – krzyknął srogo.
– Gospodarzu!
– Nie budź, kobieto, mówię ci po dobremu!
– Spiliście się i jak ten wieprzak leżycie w błocie!…
– Pijanym! A mówiłem ci, Żydzie, daj okowitki2, nie śprytu3, a mówiłem; obedrę ci, jucho, pejsy, obaczysz… Cicho bądź, kobieto… kiej gospodarz leży, to mu tak trzeba i tyla4, a tobie do tego nic, boś ino5 kobieta… cicho, kobieto… Leż se, gospodarzu… parobki za cię zrobią… bydlątka za cię zrobią… leż se, gospodarzu… odpoczywaj…
Ale kobieta nie dała mu odpoczywać w błocie, dotąd nim trzęsła, dotąd go podnosiła, aż oprzytomniał nieco i przy jej pomocy powstał.
– Marcycha! – szepnął, zajrzawszy jej w twarz – Marcycha! – powtórzył już bezwiednie, nacisnął czapkę na czoło i zataczając się potężnie, ruszył żwawo naprzód, jakby uciekał, i wkrótce nawet odgłos jego kroków rozwiał się w plusku deszczu.
Marcycha pozostała daleko za nim, szła wolno, bo drewniane trepy ślizgały się po błocie i nabierały ciągle wody, że co trochę musiała ją wylewać; szła ciężko, bo jej przemoczone szmaty utrudniały chód. Przyciskała do piersi zawinięte w chustkę dziecko, które popłakiwało z cicha, i zapatrzona w noc coraz to głębszą, wlokła się na pół zmartwiała i nieprzytomna.
– Jezu! mój Jezu miłosierny – wyrwało się jej z piersi i gryząca, straszna żałość wycisnęła z jej oczów6 strumień gorzkich łez.
Wypłakała już ona tych łez, wypłakała.
Wypłakiwała na ludzi, na świat, na dolę swoją nieszczęsną, na sieroctwo swoje. Sierota była bezdomna, sierota; szła w świat, jak te bure chmury, co się ciężko wlokły po niebie, jak ten wilgotny wiatr, co się podnosił z pól i przewiewał bez śladu, jak ta straszna noc listopadowa…
Ani zmiłowania znikąd, ani poratunku od kogo, ani pożalenia…
Wygnała ją dola i rzuciła na zatracenie, a ona za całą obronę łzy miała tylko i ból, i jęk, tak właśnie, jak kiedy psiaka ślepego oderwą od suki i porzucą w dół, a on od śmierci broni się żałosnym skomleniem.
– O Jezu! Jezu! – jęczała chwilami.
Ta noc zaczęła ją przejmować trwogą, na próżno upatrywała świateł jakich – nic nigdzie, ciemność niezgłębiona, wsie jakby wymarły, takie ciemne i ciche, nawet psy nie szczekały nigdzie, żaden wóz nie zaturkotał, żaden głos ludzki się nie rozległ – grobowa cisza, pełna monotonnego szmeru deszczu.
Dziecko zaczęło chlipać żałośnie.
– Cicho, robaku7… cicho… – przysiadła pod drzewem, wsadziła dziecku w usta chudą i pustą pierś i zasłuchała się w jakiś daleki, ledwie dosłyszalny szum, jakby wody spadającej. – Młyn! juści8
Конец ознакомительного фрагмента.
Текст предоставлен ООО «ЛитРес».
Прочитайте эту книгу целиком, купив полную легальную версию на ЛитРес.
Безопасно оплатить книгу можно банковской картой Visa, MasterCard, Maestro, со счета мобильного телефона, с платежного терминала, в салоне МТС или Связной, через PayPal, WebMoney, Яндекс.Деньги, QIWI Кошелек, бонусными картами или другим удобным Вам способом.