Wielki człowiek z prowincji w Paryżu. Оноре де Бальзак
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Wielki człowiek z prowincji w Paryżu - Оноре де Бальзак страница 9
– Moja droga – szepnęła spod wachlarza pani d'Espard – powiedz mi, jeśli łaska, czy twój protegowany nabywa się w istocie de Rubempré?
– Przyjął nazwisko matki – rzekła Anais, zakłopotana.
– A nazwisko ojca?
– Chardon.
– I co robił ten Chardon?
– Był aptekarzem.
– Byłam pewna, moja droga, że cały Paryż nie może sobie drwić z kobiety, którą ja wprowadzam. Nie mam ochoty czekać, aż przyjdą tu żartownisie, zachwyceni, iż widzą mnie w towarzystwie aptekarskiego synka; jeśli nie masz nic przeciw temu, wyjdziemy, i to natychmiast.
Pani d'Espard przybrała minę dość impertynencką, tak iż Lucjan próżno łamał sobie głowę, w czym mógł dać powód do tej odmiany. Pomyślał, że kamizelka jego jest w złym smaku, co było prawdą, że krój fraka grzeszy przesadą, co było również prawdą. Przejrzał z tajemną goryczą, iż trzeba się ubierać u dobrego krawca, i przyrzekł sobie udać się nazajutrz do najsławniejszego, aby móc w najbliższy poniedziałek rywalizować z gośćmi margrabiny. Mimo iż tonął w refleksjach, oczy jego, przykute trzecim aktem, nie opuszczały sceny. Wpatrzony w przepych tego jedynego w świecie widowiska, oddawał się marzeniu o pani d'Espard. Czuł się zgnębiony jej nagłym chłodem, będącym w osobliwej sprzeczności z żarem wyobraźni, z jakim on rzucał się w nową miłość, bez troski o ogromne trudności, które spostrzegał i które przyrzekał sobie zwyciężyć. Ocknął się z głębokiej zadumy, aby spojrzeć na swe nowe bóstwo; ale obróciwszy głowę, ujrzał się sam. Usłyszał lekki szelest; drzwi zamykały się właśnie, pani d'Espard uprowadzała kuzynkę. Lucjan zdumiał się tym nagłym zniknięciem, ale nie myślał o nim długo właśnie dlatego, iż było niewytłumaczone.
Kiedy obie panie wsiadły do powozu, który potoczył się przez ulicę Richelieu ku Dzielnicy Saint-Honoré, margrabina rzekła z ledwie hamowanym gniewem:
– Moje drogie dziecko, co ty wyrabiasz? Ależ zaczekaj, aż syn aptekarza naprawdę będzie sławny, aby się nim zainteresować. Księżna de Chaulieu nie przyznaje się jeszcze do Canalisa, który jest sławny i który jest szlachcicem. Ten chłopak nie jest ani twoim synem, ani kochankiem, prawda? – rzekła ta pyszna kobieta, obrzucając kuzynkę badawczym i przenikliwym spojrzeniem.
„Cóż za szczęście, że trzymałam smarkacza na wodzy i nie dopuściłam go do niczego!” – pomyślała pani de Bargeton.
– Więc dobrze – podjęła margrabina, która wzięła wyraz jej oczu za odpowiedź – zostawże go, zaklinam cię. Uzurpować sobie świetne nazwisko!… Ależ to zuchwalstwo godne najcięższej kary! Chcę wierzyć, że to nazwisko matki; ależ pomyśl, moja droga, że tylko król ma prawo przyznać dekretem swoim nazwisko de Rubempré synowi córki tego domu. Jeśli popełniła mezalians, łaska byłaby ogromna; aby ją uzyskać, trzeba ogromnej fortuny, ważnych usług, wysokiego poparcia. Wygląd wystrojonego na niedzielę sklepikarza świadczy, że ten chłopiec nie jest ani bogaty, ani szlachcic; jest przystojny, ale wydaje mi się bardzo ograniczony, nie umie ani zachować się, ani odezwać; słowem, nie jest wychowany. Jakimż trafem ty się nim zajęłaś?
Pani de Bargeton, która zaparła się Lucjana, jak Lucjan zaparł się jej w duszy, uczuła przeraźliwy lęk, aby kuzynka nie dowiedziała się prawdy.
– Droga kuzynko, jestem doprawdy w rozpaczy, że cię skompromitowałam.
– Mnie się nie kompromituje – rzekła z uśmiechem pani d'Espard. – Myślę jedynie o tobie.
– Ale zaprosiłaś go na obiad.
– Będę cierpiąca – rzekła żywo margrabina – uprzedzisz go o tym, a ja wpiszę go, pod oboma nazwiskami, na czarną listę u szwajcara61.
Lucjan postanowił udać się w antrakcie62 do foyer63, dokąd widział, iż wszyscy śpieszyli. Przede wszystkim żadna z osób, które odwiedziły lożę pani d'Espard, nie pozdrowiła go ani nie zwracała nań uwagi, co wydało się prowincjonalnemu poecie bardzo dziwne. Następnie Châtelet, o którego próbował się zaczepić, śledził go spod oka i wymykał mu się nieustannie. Doszedłszy do przekonania, przez porównanie z mężczyznami krążącymi po foyer, że strój jego jest dość komiczny, Lucjan wcisnął się z powrotem w kąt loży i wytrwał do końca, kolejno pochłonięty baletem wspaniałym, a słynnym – w akcie piątym – dzięki obrazowi piekła, widokiem sali, po której spojrzenie jego wędrowało od loży do loży, i własnymi refleksjami, które w obliczu paryskiego społeczeństwa nabrały osobliwej głębi.
„Oto moje królestwo – rzekł do siebie – oto świat, który muszę pokonać!”
Wrócił pieszo, przetrawiając powiedzenia osób, które poznał w loży; ich wzięcie, ruchy, wszystko odbijało się w jego pamięci z zadziwiającą wiernością. Nazajutrz koło południa pierwszym jego staraniem było udać się do Stauba, wówczas najgłośniejszego krawca. Uzyskał siłą próśb i potęgą gotowizny64, iż krawiec obiecał wykończyć suknie na ów sławny poniedziałek. Staub posunął się w ustępstwach tak daleko, iż przyrzekł na ów dzień rozstrzygający prześliczny redyngocik65, kamizelkę i pantalony. Lucjan zamówił koszulę, chustki, słowem, całą wyprawkę u bieliźniarki i kazał sobie wziąć miarę na trzewiki i buty u słynnego szewca. Kupił u Verdiera ładną laskę, rękawiczki i spinki do koszuli u pani Irlande, słowem, starał się wspiąć do wyżyn dandysów. Kiedy zaspokoił swe marzenia, udał się na ulicę Neuve-de-Luxembourg, gdzie nie zastał Luizy w domu.
– Pani będzie na obiedzie u pani d'Espard i wróci późno – rzekła Albertyna.
Lucjan spożył dwufrankowy obiad w garkuchni w Palais-Royal i położył się wcześnie spać. W niedzielę o jedenastej udał się do Luizy; jeszcze nie wstała. Wrócił o drugiej.
– Pani nie przyjmuje jeszcze – rzekła Albertyna – ale dała mi list dla pana.
– Nie przyjmuje jeszcze? – powtórzył Lucjan. – Ależ ja nie jestem obcy…
– Nie
59
60
61
62
63
64
65