Dorożkarz nr 13. Michał Bałucki
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Dorożkarz nr 13 - Michał Bałucki страница 4
Teraz właśnie doszedł do takiej ostateczności.
Oprócz mebli, wartujących do sprzedania z parę tysięcy, miał całego majątku jeszcze tyle, że mógł zapłacić służbę, mieszkanie i wyprawić lukulusową biesiadę dla przyjaciół. O tej biesiadzie miejscowe gazetki rozpisały się szeroko, wygłaszając na rzecz jego szumne panygiryki, w których było o „iście staropolskiej gościnności”, „uczcie Wierzynka” itd. Uczta owa odbyła się wczoraj, dziś po niej zostało mu w pugilaresie zaledwie kilka setek. Z tych jednę odłożył dla doróżkarza za ostatnią jazdę w życiu; reszta miała wystarczyć na koszta pogrzebu.
Przygotował się do tego aktu z drobiazgową dokładnością. Popalił, jak widzieliśmy, listy, fotografie, rewers, aby śladu nie było jego interesów i stosunków; porozdawał kosztowniejsze cacka w upominku znajomym; przygotował nawet piśmienne zeznanie, że umiera z własnej woli, aby kogoś nie posądzono po jego śmierci. Nie wymienił tylko powodów, który go do tego skłonił, zostawiając ludziom szerokie pole do domysłów, Zeznanie to w kształcie listu miał przy sobie.
Wszystko było w porządku. Skończył rachunek z ludźmi.
Przechodząc myślą wszystkich znajomych, dziwił się sam sobie, że między nimi nie było ani jednej osoby, ku której byłoby mu tęskno w tej chwili, z którąby mu było żal się rozstać. Bawił się w ich towarzystwie doskonale, a jednak rozstawał się bez żalu, bo żadna nie zapisała sie głębiej w jego pamięci i sercu.
Z całego życia hucznego hulaszczego nie zostało mu nic, coby było warte łzy, wspomnienia serdeczniejszego. Całe życie przebyte wydawało mu się dziwnie pustem, bez treści; dla tego rozstawał się z nim na zimno, delektując się myślą, że nie długo będzie koniec wszystkiemu.
Zdrów i jeszcze pełen sił jechał na własny pogrzeb; w jednej osobie był sędzią, co podpisuje wyrok śmierci, katem, co wyrok spełnia i delinkwentem, na którym będzie spełniony.
Miejsce egzekucyi wybrał za miastem, aby umrzeć bez świadków, aby nikt nie usłyszał ostatnich jego jęków, nie usiłował go ratować. Wszystko obmyślił na zimno, z odwagą żołnierza, idącego do boju. Smiało spoglądał śmierci w oczy, bo życie nie miało już dla niego wartości po stracie pieniędzy. Nie było już czem podtrzymywać płomienia w pełnem blasku, więc należało go zdmuchnąć od razu, aby nie było swędu i długiego konania.
Upatrzył sobie od dawna na spełnienie togo czynu świerkowy las Bielański. Gdy więc dojechali do karczmy pod tym lasem, kazał woźnicy zatrzymać się i wysiadł.
– Masz – rzekł, wciskając mu w rękę banknot stureńskowy. – Nie mam drobnych, – dodał szybko, widząc, że doróżkarz ze zdziwieniem spojrzał na banknot przy świetle latarni. – Porachujemy się później.
– Karczma zamknięta, może zapukać? – rzekł Tomasz, gubiąc się w domysłach.
– Nie potrzeba – odpowiedział Hulatyński – i ty wracaj do miasta.
– Jakto? Jasny pan nie wróci?
– Wrócę później.
– To zaczekam.
– Głupiś, będziesz czekał do rana?
– A choćby. Jak pan każe.
– Ja ci każę, żebyś jechał, bo się nie doczekasz. Bądź zdrów!
Powiedział te słowa ostro, krótko aby przerwać odrazu rozmowę, która go niecierpliwiła, – i puścił się ścieżką w głąb lasu.
Tomasz patrzył za nim, nie rozumiejąc nic z tego, co się działo. Wydawało mu się być dziwnem, że taki wielki pan wałęsa sie po nocy w lesie, jak włóczęga.
– Skąd jemu to przyszło? – myślał sobie. – W tem jest jakaś nieczysta sprawa. Albo mu się rozum pomięszał?… Kto wie? – dodał z trwogą. – Wielkim panom od zbytków i dobrego jedzenia często się w głowie przewraca… Tylko on na waryata nie wyglądał.
Po chwili znowu zaczął mówić do siebie:
– Niech on sobie co chce mówi, ja taki zostanę. Jak mu zimno dokuczy, to on tu w dyrdy przyleci.
Przed karczmę nadciągnęli Żydzi, jadący na jarmark, zrobił się ruch, w oknach szynkowni błysnęło światło.
Tomasz wyjął worek z podsiedzenia, dał koniom jeść i poszedł do karczmy na kieliszek gorzałki dla rozgrzania. Nie mógł jednak dosiedzieć w izbie, niepokój o pana wyciągnął go znowu na drogę. Stanął na ścieżce, wiodącej do lasu i nadsłuchiwał, wpatrując się w ciemności.
Wiatr świszczał i gwizdał po lesie, uderzając co chwila niedomkniętą okiennicę na strychu karczmy, poruszał skrzypiącym żurawiem nad studnią. Chmury goniły się po niebie, jak duchy, odsłaniając kiedy niekiedy kawałek księżyca. Coś pogrzebowego i smutnego było w jego bladym połysku.
Tomaszowi aż się niedobrze zrobiło koło serca, jakieś dreszcze niemiłe zaczęły mu chodzić pod skórą.
– Gdzie to polazł na taki czas, na takie błoto? – mruczał. – Ci panowie mają czasem dziwne fanaberye. Roboty im się przebiera, nie wiedzą już co wymyśleć.
Wtem w głębi lasu rozległ się strzał.
Tomasz zdrętwiał z przerażenia. Odrazu przyszedł mu na myśl pojedynek. Nieraz już woził różnych panów na takie awantury, ale to bywało w dzień wczas rano, nigdy w nocy. Nikt po ciemku przecież nie strzela, chyba rabuś albo zły człowiek. A może spotkał wilka i strzelił dla postrachu?
To przypuszczenie wydawało mu się prawdopodobniejszem i uspokoiło go trochę.
Wtem naraz z wiatrem, zalatującem od lasu, doszedł go jęk stłumiony.
Nie namyślając się dłużej, Tomasz puścił się prosto przez zagony ku lasowi w tym kierunku, zkąd go jęk doleciał.
Biegając zadyszany tu i tam, wreszcie pod skałą na kupie szczerniałego śniegu, znalazł swego pana leżącego i charczącego. Przy niepewnem i mdłem świetle księżyca zobaczył twarz jego bladą, krwią oblaną.
– Na rany Boskie! co się panu stało? – spytał, nachylając się nad nim i chwytając go rękoma.
Naraz urwał, po prawej jego ręce namacał ciepłą jeszcze lufę pistoletu, która mu odpowiedziała na pytanie.
Poczciwy Tomasz zdrętwiał z przerażenia.
– Bój się pan Boga, coś pan zrobił? Czy to się godziło? A toż to grzech wielki!
Hulatyński nie odpowiadał. Leżał z przymkniętemi oczyma, bo nie śmiał patrzeć w oczy doróżkarza. Wstyd i upokorzenie, jakiego doznawał w tej chwili pomarszczyło mu czoło w ponure fałdy, nie wstydził