Miazga. Jerzy Andrzejewski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Miazga - Jerzy Andrzejewski страница 32

Miazga - Jerzy Andrzejewski

Скачать книгу

naprawdę niepotrzebne, Moniko – odezwie się Raszewski.

      Monika gwałtownie:

      – Owszem, bardzo potrzebne, nie pozwolę, aby byle…

      Lecz dalsze jej słowa przytnie głośny, trochę histeryczny śmiech Ksawerego. Będzie to tego rodzaju śmiech, którego nie sposób pohamować, chwyta bowiem człowieka nagle i wbrew jego woli, wylewa się z piersi i z brzucha, jak gęsty krwotok, ciśnie się lepkim strumieniem do krtani i podobny nawiedzeniu, opętaniu lub atakowi epilepsji musi swoją ofiarą potrząsnąć i targać, od samego początku obcy wesołości, natarczywy, bełkotliwy, dręczący. Tak więc Ksawery podobnym śmiechem przyłapany, odruchowo uwolni się od zawadzającego w tej sytuacji kieliszka, odstawi go na stolik, a sam zachłystując się spienionym chichotem przejdzie chwiejnie kilka kroków po niepewnej linii przypominającej pętlę, niezdarnie przy tym, jakby się opędzał przed rojem złośliwych szerszeni, wymachując rękoma… okropność, i jaki wstyd!

      Na szczęście zarówno Monika, jak Raszewski będą milczeć, trochę zaskoczeni, a pewnie i stropieni tą nieprzyzwoitą manifestacją byłego starszego asystenta przy katedrze historii filozofii współczesnej. Więc z braku nowych bodźców zewnętrznych zgaśnie najpewniej śmiech Ksawerego równie nagle, jak się był nagle objawił. Spostrzeże wówczas Ksawery, iż zgotował sobie sytuację nieomal tak drastyczną, jakby się naraz, w tym oto historycznym gabinecie, pokazał na golasa. Coś podobnego zachrobocze prawdopodobnie w jego umęczonej głowie. Przybierze zatem – tak można przypuścić – wiadomą pozycję i kołysząc rękoma opuszczonymi wzdłuż zgiętego ciała, spojrzy spode łba na stojącą nieruchomo w głębi parę i wystęka bełkotliwie:

      – Przepraszam.

      Po czym, ciężko poruszając stopami wykona zniekształconym ciałem pełny obrót i zgięty, kołysząc się prawidłowo wedle objawów kamptokormii, z twarzą wykrzywioną cierpieniem opuści miejsce swoich ryzykownych przedsięwzięć.

      wieczorem

      Po całym dniu pracy, bez zmęczenia i znudzenia, dobrnąłem do 77 strony maszynopisu. Wciąż pada śnieg, lecz temperatura cały dzień utrzymuje się w okolicach zera, więc skrzyżowanie ulic, które widzę z okna mego pokoju, tonie w kałużach i w błocie, leje się z dachów, z okiennych parapetów i z balkonów.

      Pod wieczór przyszedł Zygmunt, który, jak mi się wydaje, z zainteresowaniem słuchał, kiedy po kolacji czytałem mu duże fragmenty Dziennika. Potem trochę notatek w związku z pewnym projektem na przyszłość oraz lektura opowiadań Jerzego Gierałtowskiego Wakacje kata, debiut, jak na prozę, dość późny (autor ur. w 1931), lecz dojrzały i interesujący.

      Matka i syn. Chwila niezupełnie zrozumiałej szczerości Adama Nagórskiego.

      Na piątkowym koncercie Haliny Ferens-Czaplickiej:

      …kiedy wyprostowana, z dostojnie siwą głową, drobna i wzruszająco krucha w wieczorowej sukni z czarnego aksamitu i z zalotnie staroświecką aksamitką na szyi kroczyła przez rozległy hall Filharmonii prawie dziewczęcymi kroczkami u boku swego znakomitego syna, krokami chyba nie nazbyt odmiennymi od tych, którymi niegdyś, bardzo, bardzo niegdyś obdarowywała Ofelię, Rozalindę i Norę, i w pewnym momencie w oczach jej, na co dzień już starczo wyblakłych, zapalił się naraz prawie ten sam gorący, wibrujący blask, który w pradawnych czasach, bo jeszcze w pierwszych latach stulecia, przysparzał jej, słynnej Kellerce, ulubienicy Warszawy, tyle hołd ów i uwielbień – — – — —

      Ów gorący i wibrujący blask oczu z pewnością będzie odmładzać starszą panią również i na weselnym przyjęciu siostrzeńca, który na skutek zawiłych procesów dziedziczenia nie od rodziców, lecz od ciotki otrzymał urodę oczu oraz bogactwo talentu, więc że ten blask spojrzenia ogarnie Adama, gdy ten wśród poruszeń i zamąceń czasu przyszłego podejdzie do matki, prezentującej tę samą wdzięcznie staroświecką toaletę, co wczoraj na koncercie – to prawie pewne. I, być może, Adam Nagórski podobnie jak wczoraj także się uśmiechnie.

      – Przepraszam cię, mamo – powie – chciałem ci zadać jedno pytanie.

      – Nawet dwa! – ona odpowie i w jej głosie zadrga zadziwiająco czysta, prawie dziewczęca nuta, jakby ona sama, jednak mimo blasku wilgotnych oczu – staruszka, przeistoczywszy się nagle w młodziutką Mirandę, miała zawołać: „O cudzie! Jak wiele wspaniałych istot! Jak piękna jest ludzkość! Nowy, wspaniały świat z takimi ludźmi!”.

      Kto wie, czy ta perlista nutka w głosie matki nie podrażni syna.

      – Nigdy cię o to nie pytałem, sam doprawdy ale wiem, skąd mi to przyszło do głowy właśnie teraz, musisz jednak przyznać, że ani ja tobie, ani, co ważniejsze, również i ty mnie, nigdyśmy sobie nie utrudniali życia nadmierną ilością pytań.

      – Gniewasz się?

      – Chyba już za późno na gniew.

      – Wiem, o co ci chodzi. Gniewasz się, że wypiłam dwa kieliszki koniaku. Jeden młody aktor mi dotrzymywał towarzystwa, nie pamiętam już, jak się nazywa, ale bardzo sympatyczny.

      – Łukasz Halicki?

      – Możliwe. Zapewniam cię, że te dwa koniaki nic a nic mi nie zaszkodzą, świetnie się czuję.

      – Więc aż dwa wypiłaś?

      – Dwa! – odpowie z akcentem dziewczęcego tryumfu. – A gdybym cię teraz poprosiła o trochę szampana?

      – Oczywiście, już ci służę.

      I skoro niebawem wróci z dwoma kieliszkami:

      – Twoje zdrowie, mamo, bardzo ładnie wyglądasz.

      – Naprawdę?

      – Z pewnością zbierasz same komplementa?

      – Przesadzasz, jak zawsze.

      – Trudno, mamo, to mój zawód. Ale wracam do mego pytania. Dlaczego ty właściwie porzuciłaś scenę?

      – Nie rozumiem – odpowie – jaką scenę?

      – Teatr. Dlaczego przestałaś grać?

      – Ach, to! No, wiesz, zabawne pytanie.

      – Po raz pierwszy ci je zadaję, nigdy nie pytałem.

      – Chciałbyś, żeby matka znakomitego pisarza była starą, emerytowaną aktorzycą?

      – Mam nadzieję, że kiedy rzucałaś teatr, tej ewentualności nie brałaś pod uwagę? Nie było mnie jeszcze na świecie.

      – To co z tego?

      – Ojciec żądał, żebyś rzuciła scenę?

      – Grzegorz? Ależ, Adam…

      – Mamo, ja mówię o ojcu, a nie o panu Sołtanie.

      – Przepraszam, oczywiście, ale tak dziwnie pytasz, nie rozumiem, o co ci chodzi?

      – Spytałem, czy ojciec żądał, żebyś rzuciła scenę, co w tym dziwnego?

Скачать книгу