Gloria victis. Eliza Orzeszkowa
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Gloria victis - Eliza Orzeszkowa страница 19
Znowu odgłos jakiś, obcy odgłosom lasu. Jakby w pobliżu powolne stąpanie konia, a dalej, dalej, jakby poszum przyciszony, ale nie drzew i nie wiatru...
Hej! Źle z nami! Tam ludzie są! Ale jacy? Kto? No, cóż robić? Raz kozie śmierć!
Piękny gniadosz szeroko piersią roztrącił, rozerwał gęsty uploć giętkich gałęzi grabowych, za nimi ukazała się droga szeroka i jeździec wychylający się z wąskiej drożyny oko w oko spotkał się z drugim jeźdźcem, który nadjechał drogą szeroką i szybkim, wprawnym ruchem konia swego przodem ku niemu obrócił.
Spotkanie to było tak nagłe i niespodziewane, że oba konie jak wryte stanęły i obaj jeźdźcy wzajem w sobie zatopili wzroki zmieszane, lecz niemniej przenikliwe i bystre.
Człowiek pleczysty, na twarzy rumiany, w mundurze oficera rosyjskiego, bystro, podejrzliwie, posępnie patrzył spod brwi zjeżonych na młodzieńca, który w postawie wyprostowanej, siedząc na pięknym koniu, zatapiał w nim roziskrzone oczy. Dwa rozłożyste klony wznosiły nad ich głowami głęboką arkadę z prześwietlonego przez słońce liścia.
Milczenie trwało krótko: sekundy; po czym basowy i oburkliwy głos oficera zapytał:
— Kto wy takoj?
Z wielkim spokojem młody jeździec imię i nazwisko swoje wymówił.
— Atkuda?
Wymienił nazwę rodzinnej wsi swojej, niedalekiej stąd, w której przebywał stale...
Siwe oczy oficera roztropnym, badawczym spojrzeniem ogarniały go całego, od stóp do głowy. Nie mógł mylić się; w zwykłym, codziennym ubraniu, bez broni, bez śladów zmęczenia w powierzchowności własnej i konia, na którym jechał, nie mógł to być powstaniec. Więc czegóż w okolicznościach... takich włóczy się po lesie? Ten jakiś dziwny gniew, posępny i nieustanny, który zdawał się być stałą jego cechą, wezbrał mu w oczach i na twarzy.
— Czego szlajetieś po lesie? Rozum postradaliście, czy nigdyście go nie mieli? Ej, ty, Boże mój, kakije bezmozgłyje ludi!
A potem z wybuchem głosu i rozkazującym gestem ramienia.
— Ubirajsia k’ czortu! Do domu jedź! Skarej! skarej!
Młody jeździec ukłonem grzecznym czapki uchylił, po czym konia na tę drożynę, która w to miejsce przywiodła go, zawrócił.
Oj, ty, Piorunie mój kochany, przenieśże ty mnie przez piekielne drogi! Bo oto na szerokiej drodze, w pewnym jeszcze oddaleniu, lecz już bliżej niż przedtem tętent koni słychać, turkot wozów...
Posłuszny głosowi i dotknięciu pana swego poniósł go Piorun po drożynie leśnej, przez zasłony gałęziste, które za nim rozwierały się, to zamykały i niósł coraz prędzej, ale krótko... bardzo krótko. Tuż, tuż w pobliżu rozległ się tętent biegnących koni, wśród zieleni liścia zamigotały czerwone ozdoby ubrań i długie piki zarysowały czarne linie. Kozacy przedzierali się przez las ku dostrzeżonemu jeźdźcowi, drogę mu zajeżdżając. Na czele ich pędził setnik, wysmukły, zgrabny, piękny w czerwonych pasach ubrania, z czarnymi oczyma rozgorzałymi wśród śniadej twarzy...
Jakaż słuszność tkwiła w dwa razy powtórzonym wykrzyku oficera: Skarej! Skarej! Może gdy go wydawał, przemknęła mu przez głowę myśl o tamtych jak ptaki chyżych. Ale już czasu na pośpiech nie było.
— Stoj! Stoj! — rozległo się i echami rozbiegło się po cichym zielonym lesie. Ze wszech stron otoczony stanąć musiał.
Oficer pleczysty i nieco na swym ciężkim koniu przygarbiony ku najeżonej pikami grupie jeźdźców powoli nadjeżdżał.
Teraz setnik kozacki zapytywał:
— Kto wy takoj?
Czy brzmienie głosu, w którym obok srogości czuć było wzgardliwą drwinę, czy namiętne oczy południowca, w których błyskała iskra złowroga — coś w tym człowieku i coś w tym pytaniu targnęło dumę pojmanego młodzieńca i dmuchnęło na żarzącą się w nim iskrę gniewu. Głosem spokojnym, lecz z okiem rozpłomienionym odpowiedział:
— Jestem człowiek!
Kozak z uśmiechem, dzieląc sylaby wyrazów, zażartował:
— Cze-ła-wiek! Nie małpa? Cha-ra-szo! Ale dokąd jedziecie?
— Przed siebie... w świat.
— W świat! Charaszo! Ale skąd?
— Ze świata.
Dwa odmienne typy, dwie rasy, dwie różne, lecz równe sobie młodzieńcze urody. U obu wzrastało, coraz goręcej kipiało to, co starzy Latyni wyrazili w przysłowiu: homo homini lupus est. Oczy ich, jak sztyletami pojedynkujące się spojrzeniami, nabierały połysków wilczych.
— Ze świata? Nie; nie ze świata, ale od mia-tież-nikow... od mia-tieżni-kow, do których jeździliście z ostrzeżeniem...
Mówił z wolna, dzielił sylaby wyrazów, słowa syczały mu w ustach, których uśmiech urągał, wyzywał.
— Tak — odpowiedział tamten — to prawda. Byłem w obozie powstańców i stamtąd jadę.
Słowa te wypadły mu z piersi od burzy uczuć wzdętej; szafirowe czy, roziskrzone, patrzały prosto w stronę przeciwnika.
W tejże chwili zbliżył się ku niemu dowódca roty pieszej i ze zjeżonymi brwiami przemówił:
— Jesteście aresztowani! Zsiądźcie z konia!
Miał na rozkaz ich zsiąść z konia! O! Gdyby broń w ręku lub pod ręką, toby w nich naprzód... potem w siebie... Nie miał broni... i był jeńcem.
Kiedy zeskoczywszy z konia gestem pożegnalnym kładł dłoń na jego szyję, usłyszał słowa powoli i ze świstem z ust kozackiego setnika wychodzące.
— Cha-raszo! Znacie drogę do mia-tież-nikow, to i nam ją pokażecie. Usiądźcie na pierwszym wozie i drogę pokazujcie!
Jeniec odwrócił się i znowu w twarzy Kozaka wzrok zatopił. Nie wyglądał teraz wcale na wesołego Olesia. Blady jak płótno, czoło miał zmarszczone i wargi drżące. Tymi drżącymi, zbladłymi wargami, głosem od wzburzenia więznącym w gardle wymówił:
— Zabić mnie możecie, ale nie macie prawa lżyć mię przypuszczeniem, że mogę zostać zdrajcą.
Czy złudzenie to było, czy rzeczywiście usłyszał, że kapitan roty pieszej cicho pod najeżonym wąsem mruknął:
— Maładiec!
A na czarne oczy setnika kozackiego z wolna ciemne powieki opadły i z ustami, których piękna linia wykrzywiła się w uśmiech niby drwiący, niby zmieszany, chyżego konia swego zawróciwszy, pomknął na nim szeroką drogą ku nadciągającym wozom.
Na tę drogę wszedł również, z konia zsiadłszy,