Wierna rzeka. Stefan Żeromski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Wierna rzeka - Stefan Żeromski страница 6
— A no właśnie i ja sobie tak pomyślałam. Tym bardziej, że my tu ze Szczepanem niczym innym przyjąć pana nie możemy. Więc proszę wybaczyć, bo czym chata bogata — no i tak dalej... Żeby mieć choć szczyptę mąki, żeby — no, odrobineczkę cukru, mleka... Nic! Kasza i kasza. To by się przecie i kurom sprzykrzyło — nie?
— Na razie to nie. Powstańcom się nie przykrzy to nawet, czego już kury dzióbać nie chcą. Żeby tylko nie była tak gorąca, jak wczoraj.
— Nie jest wcale gorąca. Mogę ją zresztą łatwo ostudzić, bo dziś tęgi przymrozek. Ale pan może kaszy zupełnie nie lubi?
— Gdzież tam! W partii, mówię, zawsze kasza, czasem trochę kartofli... Tylko że tamtą poparzyłem sobie wczoraj usta.
— A też z pana obolały cierpiętnik! Wszystko pokrajane, pokłute, naszpikowane, poprzestrzelane — jeszcze i wargi sparzone. Tego tylko brakowało...
— Przepraszam panią ...
— Nie ma za co. Przyzwyczajenie staje się drugą naturą. Co zaś do tej kaszy, to chciałam powiedzieć, że nic nie mamy, tylko ten worek jęczmiennej. I to sekret! Proszę pana — sekret! Jak to wytropią i odbiorą nam — no, to głód.
— A gdzież państwo ten worek trzymacie?
— „Państwo”! Nie żadne państwo, tylko Szczepan, ten stary kucharz, co go pan widział. Chowa go w zapolu, w stodole. Dziurę w sianie wykopał na kilka łokci głęboką i tam na postronku worek spuszcza co rano, jak o świcie na dzień dla nas dwojga porcję wybierze.
— Proszę pani, a gdzie ja jestem? Jak się też to miejsce nazywa?
— To pan tego nawet nie wie?
— Nie wiem. Ja tu obcy, pierwszy raz...
— To jest dwór w Niezdołach. Niezdoły, taki majątek jednych państwa, Rudeckich, moich krewnych i opiekunów.
— A pani? Przepraszam, że się tak pytam...
Uśmiechnęła się wesoło i najpowabniej, mówiąc:
— Mnie na imię Salomea. Ale niechże pan sobie nie wyobraża, że jestem jaka tutejsza żydówka, bo się nazywam Brynicka i to z tych Brynickich, co dawniej mieli Mieranowice. To byli stryjostwo mojego tatki, a pani Rudecka jest moją wujenką, wprawdzie nie rodzoną, zawsze jednak pokrewieństwo.
— Ależ ja nic podobnego sobie nie wyobrażam! To jest bardzo ładne imię...
— A rzeczywiście!... — pokiwała głową z gorzkim politowaniem. — Wszyscy się nadziwić nie mogą, że też takie imię można było nadać człowiekowi. Salusia, Salcia — o Boże! — „Salcze”...
— Salce po włosku oznacza wierzbę. To ładne drzewo i ładna nazwa.
— Po włosku? To pan umie po włosku?
— Trochę umiem, ale nie nazbyt dużo, tyle, żeby się rozmówić. Nauczyłem się, sam nie wiem kiedy, jakem był we Włoszech.
— To pan był we Włoszech! Mój Boże!
— Czemu pani tak wzdycha?
— A tak sobie z zazdrości. Co to musi być za przyjemność być we Włoszech, „pod włoskim niebem”... Czy to tam jest naprawdę to jakieś niebo?
— Takie samo...
Ranny przymknął oczy, bo znów ogarnęły go szarpiące bóle i płomienie gorączki. Patrzał w przestwór błędnymi oczami. Po pewnym czasie zmocował się w sobie, oprzytomniał i rzekł:
— Pani zupełnie nie wie, kto jestem, a odstąpiła mi pani swego posłania...
— Wiem, że pan jest powstaniec.
— Nazywam się Odrowąż, a na imię mi Józef.
Po chwili dodał:
— Widzi pani — mam po rodzicach tytuł księcia...
— Księcia? — szepnęła panna Salomea, przypatrując mu się na poły z niedowierzaniem, na poły z podziwem. Twarz jej spoważniała i ruchy stały się bardziej oględne. Nie na długo zresztą.
— Posiadam znaczny majątek — mówił jeszcze — a wczoraj...
— O, wczoraj znać było pana nie tyle po cholewach, bo przypadkowo były oberznięte, ile po kożuszku magnackim... — uśmiechnęła się złośliwie
Chory przymknął oczy ze wstydu. Burzyło się w nim wszystko. Mówił z wolna.
— Postaram się... niezwłocznie... skoro tylko... wstać i iść z powrotem do partii, żeby pani nie narażać na takie przykrości...
— Och, z tymi groźbami!... Lepiej niech wasza książęca mość nie rozmawia i leży spokojnie. Powiem otwarcie, że od bardzo dawna, bo od jakich czterech tygodni wyspałam się pierwszy raz tej nocy porządnie pod pańską opieką.
— Co takiego! Pod moją opieką?
— No, tak. Trzeba księciu panu wiedzieć, że w tym caluteńkim domu nie ma nikogo, tylko stary kucharz, Szczepan, głuchy, jak pień wierzbowy — po włosku salcze — no i ja, także „Salcze”.
— A gdzież są wszyscy?
— Gdzie są? Nie ma. Poszli! Pana Rudeckiego, mojego krewnego i opiekuna wzięli do więzienia, już temu dwa miesiące. Było tu pięciu synów, młodych Rudeckich. Z tych Julian, Gustaw i Ksawery poszli zaraz. Tamci z domu, a Gucio — to nawet wprost ze szkół w Puławach. Dwaj najmłodsi chłopcy są na nauce w Krakowie. Julian zginął w bitwie, gdzieś w miechowskiem, a biedny Gucio...
Panna Salomeą gorzko zapłakała. Po chwili wytarła oczy i mówiła:
— To samo i Ksawery nie żyje. Moja wujenka, a matka tych chłopców, pojechała szukać po obozach. Minęło już cztery tygodnie, jak jej nie ma. Jeden Żyd, karczmarz tutejszy, co końmi handluje, a właściwie koniokrad, widział się z wujenką, jak wracała skądś z sandomierskiego. To znowu była wieść między tutejszymi chłopami, co teraz wyłapują powstańców, żeby ich do „Cyngiera” odstawiać — że się stara o uwolnienie wujaszka z więzienia w Opocznie. Podobno Ksawerego zwłoki znalazła w jakiejś szopie.
— Skądże te wieści?
— Furman Skowron, co jeździł z wujenką, opowiadał. Wyjechali czterema końmi i powozem, a furman wrócił sam i piechotą. Konie wujeneczka sprzedała, powóz to samo, bo jej trzeba było pieniędzy na przepłacanie, żeby wuja uwolnić. Jak ten furman wrócił, to nawet nie zaszedł, żeby powiedzieć, co się stało, tylko zabrał się do swojej wsi. Przez dziesiąte osoby dowiedzieliśmy się od niego.
— I cóż mówił?
— Mieli podobno wszyscy pobici koszule długie ze zgrzebnego płótna aż do stóp, a pod szyją kokardy trójkolorowe jeden w drugiego. I tak przed pochowaniem