Wierna rzeka. Stefan Żeromski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Wierna rzeka - Stefan Żeromski страница 8
– Książę pan jest taki – jakże się to mówi? Demokrata…
– A no niby.
– Dobrze, będziemy mówić z prosta. Chodzi o to, że teraz, jak tu pan leży, to ta Ryfka jest dopiero ważna. Prawda?
– Och, prawda.
– Bo przecie oni rewizję robią za każdym razem w całym dworze, mojego łóżka nie oszczędzając. Trzęsą wszędzie. Czasem się tam który zawstydzi i każe tylko z wierzchu patrzeć. A bywają znowu i tacy, co umyślnie, z dowcipami zaglądają w każdą skrytkę.
– Cóż by tu robić, gdy przyjdą?
– Po pukaniu Ryfki będziemy wiedzieli, kto idzie. A skoro – cztery – Szczepan musi pana brać na ramiona i wynosić z domu. Myślę, że do stodoły…
– Jakże to będzie uciążliwe!
– Nie tak znowu bardzo. Dziad podoła. Nawet i ten tytuł książęcy swoje zrobi, bo się Szczepanowi wytłumaczy, że pan jest naprawdę jaśnie oświecony bogacz.
– Bogacz nie bogacz, lecz moja rodzina wynagrodzi go sowicie.
– Właśnie. Ça ira…
– Pani po włosku nie umie, ale za to po francusku…
– A umiem, bom się uczyła na pensji, u zakonnic, w Ibramowicach. Troszeczkę się nie douczyłam, bo mi tatko kazał wracać do gospodarstwa. Zresztą, przyznam się, żem tak znowu nadzwyczajnie za tymi Ibramowicami nie przepadała. Ale ja tu rozmawiam i rozmawiam, a pan jeszcze nic w ustach nie miał. Przyniosę ja trochę cieplejszej kaszy, bo ta na klajster wystygła. Może nawet Szczepan kapeczkę mleka u żydów dostał, ale… koziego… – dodała z wstydem.
Z tem wyszła z izby.
Powróciwszy, zastała swego gościa pogrążonego we śnie nagłym, gorączkowym. Zbliżyła się na palcach i oglądała bandaże. Tu i ówdzie krew pozaciekała przez płótno. W różnych miejscach poduszka i prześcieradła były splamione. Panience żal się zrobiło pościeli, ale i tego dryblasa, który się księciem mianował, żałowała po trosze. Żal jej było, że jego regularne rysy, prosty, doskonale zarysowany nos, kształtna głowa – tak zostały zeszpecone przez rany. Siedziała cicho w kącie pokoju, powzdychując nad tą koleją rzeczy, dopóki się nie ocknął. Wówczas zmusiła go, żeby zjadł kilka łyżek kaszy, wprawdzie bez zapowiedzianego mleka, ale ciepłej. Przepraszał ją wielekroć za przykrości, które poniosła z jego powodu. Oburzało ją powtarzanie ciągle tego samego w kółko. Żeby temu raz kres położyć, oświadczyła:
– Jużem księciu panu meldowała, że dopiero teraz oddycham swobodniej pod jego opieką.
– Wolne żarty…
– A ładne żarty! Żeby pan wiedział dokładnie, co się tu dzieje po nocach, to by dopiero zrozumiał, o czym mowa.
– A cóż się takiego dzieje?
– Niby to łatwo wyłuszczyć wszystko!…
– Że te wojska nachodzą?
– To swoją drogą… Ale z drugiej strony…
– Cóż takiego?
– Pan widział, jaki tu jest duży dom?
– Rzuciłem okiem, ale wczoraj trudno mi było cokolwiek dokładnie zauważyć.
– Jest tu osiemnaście pokojów. Jedne duże, drugie małe. W tej liczbie trzy salony. Jeden, największy, przez całą szerokość dworu w tamtej, murowanej części, co na końcu. I na to wszystko – ja jedna.
– Boi się pani?
– Panu łatwo się nie bać jako mężczyźnie. Przy tym nie wie pan wszystkiego…
– A cóż jeszcze należy wiedzieć, żeby się bać należycie?
– Proszę pana, to jest taka rzecz… – mówiła przysuwając swe krzesełko do łóżka i zniżając głos aż do szeptu:
– Mieszkało tu dawniej, po rewolucji dwu braci Rudeckich. Obydwaj gospodarowali na spółkę, bo to było dziewięć folwarków, gorzelnia, tartaki, stadnina, obory – no, słowem duże gospodarstwo. Starszy brat, co już nie żyje, Dominik, służył dawniej w wojsku. Muszę to panu powiedzieć, że on to samo kochał się w wujence, zanim wyszła za mąż za tego wuja, co żyje i teraz jest w więzieniu, za Pawła.
Nieboszczyk wuj Dominik zarządzał gorzelnią, końmi, młynami, lasem, tartakiem, całą fabryką. Wuj Paweł rządził folwarkami. Tak tu razem mieszkali. Wuj Dominik zawsze na tamtej stronie, sam, bo się z wujem Pawłem ciągle sprzeczali o pieniądze i o wszystko. Tam u siebie jadał. Posyłało mu się obiady na drugą stronę. Powiadał raz jednemu panu, to samo z rewolucji, mój tatko, że wuj Dominik zawsze się kochał w wujence i miał wielki żal do brata, że go ubiegł. Podobno z tego zdziwaczał. Nic, tylko konie, psy, charty, ogary. Ciągle polował, strzelał do celu z fuzji i pistoletów. Raz się pokłócili z wujem Pawłem o gorzelnię. Wuj Paweł udowodnił, że podobno gorzelnia źle idzie i małe daje dochody, że folwarki niszczeją przez tę gorzelnię. Wtedy wuj Dominik gorzelnię skasował, zamknął, służbę rozpędził, a wszystkie kufy, wielkie beczki, kadzie obite żelaznymi obręczami kazał z gorzelni przenieść do największego salonu obok swojego pokoju i tam je rzędem poustawiał. Meble z tego salonu wynieśli, a gorzelnię zamienili na składy drzewa i desek. Do tej pory wszystkie te kadzie w wielkim salonie stoją. No, a jednego wieczora – niech pan sobie wyobrazi – ten wuj Dominik w ostatnim pokoju za wielkim salonem, gdzie mieszkał, przywiązał nabitą fuzję do drzwi, usiadł naprzeciwko lufy i nogą pociągnął za cyngiel. Zabił się.
– Dawno to było?
– Z dziesięć lat temu. Ja wtedy byłam u zakonnic. Mój panie, ale to dopiero początek!
– Ta śmierć?
– A tak. Zrazu nic. Odżałowali tego wuja Dominika, nagrobek mu wystawili na cmentarzu naszego kościoła, msze kazali odprawiać za jego duszę. A tymczasem…
– Co pani jest? Czego się pani tak boi?
– A bo on ciągle chodzi po domu…
– Co też pani mówi?
– No, mówię, i wszyscy to samo potwierdzą. O tym wie caluteńka okolica.
– Śmiejmy się z tego!…
– Pan się pośmieje, jak sam usłyszy.
– Cóż ja mogę usłyszeć?
– Kto tylko tu był, wszyscy to samo potwierdzają, co on wyprawia. Niech pan posłucha. Bierze te wielkie kadzie, okute żelaznymi obręczami, podnosi, jak garncowe baryłki i ciska spod sufitu na posadzkę. Kadź odbija się od podłogi, podskakuje