Upał. Marcin Ciszewski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Upał - Marcin Ciszewski страница 4
– Tak, panie podinspektorze, tak, musi pan to koniecznie od razu zobaczyć.
Seliwanow zaprzestał szarpania za rękaw, za to przysunął swoją twarz blisko twarzy Tyszkiewicza, co było stałym sposobem prowadzenia przez niego konwersacji, a czego Jakub szczerze nie znosił. Odsunął się o krok. Rozmówca postąpił w ślad za nim.
– Później. – Jakub podniósł dłoń, by uciąć wszelkie dyskusje.
Takie gesty nie najgorzej mu wychodziły: zdecydowana postawa i chłodny autorytet władzy. W każdym razie na komisarza Witolda Seliwanowa to działało – cofnął się o mniej więcej trzydzieści centymetrów, co w jego wypadku stanowiło świadectwo niemal całkowitej kapitulacji.
– Spieszę się. Przyjdę do pana później, komisarzu.
– Ale…
– Nie słyszałeś? – włączył się do rozmowy Krzeptowski. – Pan podinspektor jest zajęty. Przyjdzie, jak znajdzie chwilę.
Obaj z Tyszkiewiczem minęli zastygłego w pozie oburzenia Seliwanowa i poszli dalej. Jeszcze z odległości kilkunastu metrów słyszeli pełne złości sapanie.
Pokój sekcji analiz komputerowych znajdował się niemal na samym końcu korytarza. Drzwi otworzyły się prawie bezgłośnie.
Antoni Smotrycz, informatyk o precyzyjnym umyśle naukowca, siedział przy biurku z zasępioną miną i dawał wyraz niezadowoleniu z następujących faktów:
że musi siedzieć w pracy o tak barbarzyńskiej godzinie,
że jego komputer potrafi przetwarzać znacznie mniejszą ilość danych, niżby Smotrycz sobie życzył,
że Małgosia, aspirantka pracująca w CBŚ dwa piętra wyżej, ostatnio dwukrotnie nie odebrała telefonu. A Małgosia, oprócz posiadania biustu wywołującego ciarki oraz uśmiechu przyprawiającego o dreszcz, była stanu wolnego i w odpowiednim wieku, więc Smotrycz całkowicie nie rozumiał nagłej i niespodziewanej rezerwy, jaką zaczęła wobec niego prezentować.
Jednak sam przed sobą miał odwagę się przyznać, że choć zawsze próbował do spraw służbowych zachowywać zdrowy, profesjonalny dystans, prawdziwy powód zasępienia był nieco inny. Niedawno odkryty trop martwił go, ponieważ to, co do tej pory rozważano tylko w teoretycznych scenariuszach, zaczynało się materializować.
Przy sąsiednim biurku siedziała dwudziestosiedmioletnia kobieta o twarzy tak bladej, że wręcz sprawiająca wrażenie chorej. Papierowa, niemal przezroczysta cera, szkliste szaro-szafirowe oczy, filigranowa, drobna sylwetka i krótko przycięte blond włosy – gdyby podkomisarz Barbara Rakoczy była postacią literacką, na pierwszy rzut oka mogłaby stanowić polski odpowiednik powieściowej bohaterki najpopularniejszego szwedzkiego pisarza kryminałów. Co więcej, podobnie jak demoniczna panna Salander, Barbara Rakoczy była genialnym informatykiem.
Znalazłyby się jednak i różnice: podkomisarz od kilkunastu lat pozostawała szczęśliwą mężatką i matką trojga rozbrykanych dzieci. Jej uroda, mocno skryta za nieśmiałością i dominującą cechą osobowości, jaką była przemożna potrzeba pozostawania w cieniu, nie rzucała się w oczy. Dziewięćdziesięciu dziewięciu facetom na stu do głowy nawet nie przychodziła myśl, by się za nią obejrzeć, mózg bowiem, jej największy, najcenniejszy atrybut, ukrywał się wewnątrz czaszki i na pierwszy rzut oka pozostawał niewidoczny. Na drugi zresztą też. Barbara Rakoczy była introwertykiem doskonałym.
Jakubowi zajęło kilka miesięcy, by przekonać się, z jakim skarbem ma do czynienia.
– Dzień dobry – powiedział Tyszkiewicz.
Smotrycz podniósł wzrok. Barbara Rakoczy nie sprawiała wrażenia, jakby zauważyła wejście obu przełożonych. Patrzyła w ekran komputera z niemal katatonicznym natężeniem.
– Co tam, Nieantoś? – Krzeptowski przyjacielsko klepnął Smotrycza w ramię.
Właściciel przyjacielsko klepniętego ramienia pomasował je, spojrzał na Krzeptowskiego z wyrzutem i skrzywił się.
– Przecież wiesz, że nie lubię…
– Czego? – Krzeptowski wyszczerzył zęby w grymasie, który w jego zamierzeniu miał być zapewne życzliwym uśmiechem.
Nie był. Nie był w ogóle żadnym uśmiechem, tylko efektownym pokazem uzębienia krokodyla. Krzeptowski już dawno powinien był wpaść na to, by się życzliwie nie uśmiechać.
– Nazywania mnie Antoś.
– Przecież nie mówię: „Antoś”.
– Mówisz.
– Nie. Mówię: „Nieantoś”. To nie to samo.
– Coś taki spięty? – zagadnął Tyszkiewicz.
Wiedział z doświadczenia, że tego typu rozmowy mogą się ciągnąć długie kwadranse.
– Właśnie. Co się stało, że nie mogliśmy dokończyć treningu? Kubuś może by nawet nauczył się lewego prostego…
Smotrycz okręcił się na krześle i spojrzał na nich uważnie. Tyszkiewicz znał to spojrzenie. Na wszelki wypadek zaczął rozglądać się za czymś do siedzenia. Krzeptowski też jakoś stracił kontenans. W pokoju było nieludzko duszno. Okna zostały zamknięte na głucho.
– Dacie radę ogarnąć trzy fakty naraz? – zapytał Smotrycz.
Poważne sprawy poważnymi sprawami, a konwencja konwencją.
Tyszkiewicz znalazł sobie krzesło. Usiadł i założył nogę na nogę. Nie mógł powstrzymać się od syknięcia. Udo, potraktowane niedawnym lowkickiem, skarżyło się na nieludzkie traktowanie. Tyszkiewicz w dalszym ciągu nie był w stanie jasno sprecyzować motywacji do porannych treningów. Może jednak Krzeptowski miał rację?
– Dwa może byśmy spróbowali. Ale trzy? – Krzeptowski dolał sobie kawy.
Powietrze wypełniło się intensywnym aromatem. Upalny, lepki, zwycięski dla polskiego futbolu poranek rozkręcał się na dobre.
– Postaram się powoli.
– Jak powoli, możemy spróbować trzy. – Krzeptowski zaczął ostentacyjnie siorbać.
Był to sygnał, że czas najwyższy przejść do konkretów.
– Wyższa Szkoła Komunikacji Społecznej i Marketingu w Koluszkach.
– Ładnie się zaczyna.
– Prywatna wyższa uczelnia. Zarządzanie, marketing, zasoby ludzkie…
– Pełen zestaw bzdetów.