Inferno. Дэн Браун

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Inferno - Дэн Браун страница 32

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Inferno - Дэн Браун

Скачать книгу

zaniósł się dziwacznym śmiechem.

      – Mówi pani o zapobieganiu epidemiom, jakby to było coś dobrego. – Teraz już spoglądała na niego z czystą odrazą. Chudzielec zaś kontynuował tonem prokuratora, który broni swojego punktu widzenia na sprawę. – A jest pani przedstawicielką Światowej Organizacji Zdrowia. Straszne, jeśli się nad tym dobrze zastanowić. Pokazałem pani, jak będzie wyglądać nasza przyszłość… – znów zmienił wyświetlany obraz, wracając do wijących się ciał. – Przypomniałem, czym grozi niekontrolowany przyrost ludności – jego palec powędrował do stosiku kartek. – Oświeciłem panią nawet, że znajdujemy się u progu duchowego załamania… – Przerwał na moment, by odwrócić się do niej. – A jaka była pani odpowiedź? Darmowe prezerwatywy w Afryce – prychnął z pogardą. – To jak machanie packą na muchy w kierunku nadlatującej asteroidy. Bomba zegarowa przestała już tykać. Ona właśnie wybucha. Bez zdecydowanych działań nowym Bogiem zostanie wykładnia matematyczna… A to bardzo mściwe bóstwo. Gotowe sprawić, że wizje Dantego urzeczywistnią się, na Park Avenue zalegną masy ciał wijących się we własnych ekskrementach. Dojdzie do globalnej selekcji zarządzonej przez matkę naturę.

      – Doprawdy? – zakpiła Elizabeth. – Proszę mi zatem powiedzieć, jaka według pana powinna być dopuszczalna liczba ludzi… Jaka jest ta magiczna liczba pozwalająca ludzkości na trwanie w nieskończoność we względnym błogostanie?

      Wysoki mężczyzna uśmiechnął się, jakby to pytanie sprawiło mu radość.

      – Każdy biolog i statystyk powie pani, że ludzkość ma największe szanse na przetrwanie, jeśli jej liczebność nie przekroczy czterech miliardów.

      Elizabeth się zaperzyła.

      – Jest nas dzisiaj ponad siedem miliardów, trochę więc późno na takie gadki.

      Zielone oczy jej rozmówcy zapłonęły.

      – Ach tak? Tak pani uważa?

      Rozdział 23

      Robert Langdon wylądował twardo na spulchnionej ziemi w samym krańcu zalesionego południowego skrawka Ogrodów Boboli. Sienna wylądowała obok niego, otrzepała się i natychmiast przeczesała wzrokiem otoczenie.

      Stali na polanie pokrytej mchem i paprociami, przed sobą mieli niewielki zagajnik. Nie mogli z tego miejsca dostrzec pałacu Pitti, ale Robert miał przeczucie, że znajdują się od budynku tak daleko, jak to tylko możliwe. Przynajmniej w pobliżu nie kręcili się robotnicy ani turyści, na których było jeszcze za wcześnie.

      Langdon zauważył wkomponowaną w otoczenie ścieżkę wyłożoną płytami pizolitu, która przecinała pobliskie zarośla, biegnąc w dół łagodnego zbocza. W miejscu, gdzie ginęła pomiędzy drzewami, znajdował się marmurowy posąg ustawiony tak, by rzucać się przechodniom w oczy. Robert nie dziwił się temu. Ogrody Boboli zaprojektowali niezwykle utalentowani: Niccolò Tribolo, Giorgio Vasari i Bernardo Buontalenti – to ta genialna trójca była odpowiedzialna za stworzenie liczącego sto jedenaście akrów arcydzieła, po którym można było spacerować do woli.

      – Jeśli skierujemy się na północny wschód, powinniśmy dotrzeć do pałacu – stwierdził Langdon, wskazując na ścieżkę. – Tam wmieszamy się w tłum turystów i opuścimy ogrody niezauważeni. Zdaje się, że bramy zostaną otwarte o dziewiątej.

      Spojrzał na nadgarstek, lecz tam, gdzie powinien być zegarek z Myszką Miki, nie było teraz nic. Zaczął się znów zastanawiać, zupełnie bezwiednie, czy jego czasomierz leży wciąż w szpitalu z resztą ubrania i czy zdoła go kiedykolwiek odzyskać.

      Sienna zastąpiła mu drogę.

      – Robercie, zanim gdziekolwiek się stąd ruszę, chcę wiedzieć, dokąd idziemy. Co ty kombinujesz? Pamiętasz Malebolge? Twierdziłeś, że wszystko tam jest pomieszane.

      Langdon wskazał głową na rozciągający się przed nimi zagajnik.

      – Najpierw zejdźmy z widoku. – Poprowadził ją ścieżką, która wyszła wkrótce na kolejną, tylko mniejszą polanę nazywaną „pokojem” w języku architektów krajobrazu. Znajdowały się tam ławki z kamienia udającego drewno i skromna fontanna. Powietrze było zdecydowanie chłodniejsze.

      Langdon wyjął z kieszeni projektor i zaczął nim mocno potrząsać.

      – Ten, kto stworzył tę cyfrową przeróbkę obrazu, nie tylko dodał litery w tle potępieńców wypełniających Malebolge, ale zmienił także kolejność grzechów. – Wskoczył na ławkę i skierował projektor w dół. La Mappa dell’Inferno Botticellego wyglądała bardzo blado na płaskim siedzisku ławki obok Sienny. Robert wskazał na dolny poziom leja. – Widzisz litery w dziesięciu czeluściach Malebolge?

      Sienna odszukała je na wyświetlonym obrazie i odczytała kolejno, od najwyższej po najniższą.

      – Catrovacer.

      – Zgadza się. Ale to nic nie znaczy.

      – Zauważyłeś wcześniej, że ktoś zmienił kolejność czeluści.

      – Szczerze mówiąc, nie namieszał aż tak bardzo. Gdyby te doły były talią składającą się z dziesięciu kart, byłoby łatwiej ją przełożyć, niż przetasować. Po przełożeniu karty nadal znajdowałyby się we właściwej kolejności, tyle że zaczynałyby się nie od tej co trzeba. – Langdon wskazał palcem na czeluście Malebolge. – Zgodnie z wersją Dantego w pierwszej czeluści powinni być uwodziciele smagani przez demony. Ale w tej wersji mamy ich niżej, dopiero w siódmym dole.

      Sienna przyjrzała się uważniej blaknącemu obrazowi i skinęła głową.

      – Rozumiem. Pierwszy dół jest teraz siódmy.

      Robert schował projektor i zeskoczył z ławki na ścieżkę. Znalazł krótki patyk i zaczął nim pisać na ziemi tuż obok płyt.

      – Tak wygląda kolejność liter w naszej wersji piekła…

CATROVACER

      – Catrovacer – przeczytała Sienna.

      – Dobrze. A tak została przełożona nasza talia. – Langdon narysował linię oddzielającą ostatnie trzy litery i poczekał, aż lekarka zapozna się z nową wersją.

CATROVA___CER

      – Mam. Catrova. Cer.

      – Tak. A teraz likwidujemy przełożenie i przenosimy karty na swoje miejsce. Dolna część trafia na górę.

      Sienna raz jeszcze przyjrzała się literom.

      – Cer. Catrova. – Wzruszyła ramionami, robiąc zawiedzioną minę. – To nadal nie ma sensu.

      – Cer… catrova… – powtórzył za nią Langdon. Po chwili milczenia raz jeszcze

Скачать книгу