Nieodnaleziona. Remigiusz Mróz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Nieodnaleziona - Remigiusz Mróz страница 21
– Mogę ją odprawić – powiedziałam niepewnie.
– Teraz? – prychnął. – I co jej powiesz?
– Nie muszę się przecież przed nią tłumaczyć.
– Nie – odparł chłodno. – Niech wejdzie.
Sam otworzył bramkę, a potem zajął miejsce na końcu kanapy, tak by nie było go widać z korytarza. Siedział w milczeniu, kiedy wraz z Jolą szłyśmy na piętro.
Przypuszczałam, że Kliza zachowa się dokładnie tak jak każdy inny gość, który odwiedza nas po raz pierwszy. Rozglądaniu się nie było końca. Podobnie jak komplementom i wyrazom zachwytu. Jednych urzekał widok z salonu, gdzie niemal cała ściana była przeszklona. Dla innych imponujące okazywały się regały z książkami, którymi zastawiliśmy całą klatkę schodową.
Jola przeszła jednak do mojego gabinetu, jakby niczego nie dostrzegała. Odezwała się dopiero w środku, siadając przy niewielkim stoliku pod dużymi oknami dachowymi. Oprócz niego stały tu moje biurko, kilka krzeseł i niewielkie witryny z książkami.
Oparła łokcie na blacie i potarła nerwowo twarz, zostawiając na policzkach czerwone ślady. Potem popatrzyła na mnie w sposób, który sprawił, że przez moment przypominała mi widmo.
– To jest jakieś nieprawdopodobieństwo – oznajmiła. – Kompletnie popieprzona sprawa.
Usiadłam obok niej.
– Co odkryłaś?
– Właściwie nie ja, tylko sam Wern.
Uniosłam brwi.
– To znaczy Werner – dodała pod nosem, a potem machnęła ręką. – Na dobrą sprawę dotarliśmy do tego wspólnymi siłami. Ale to Ewa wszystko zainicjowała.
– Co konkretnie?
Jola poprawiła się na krześle i odchrząknęła.
– Na tym zdjęciu, które niestety ktoś zaiwanił z profilu spotted, Ewa była w koszulce, która niewiele miała wspólnego z Foo Fighters.
– Hm? – mruknęłam.
– To był ich koncert. A ona miała T-shirt z inną kapelą.
– I co z tego?
– Tylko tyle, że przykuło to moją uwagę. Wern pogrzebał w pamięci, ja trochę mu pomogłam i ustaliliśmy, że na koszulce byli Natalia Gutierrez Y Angelo.
– Nie kojarzę.
– Better days? – podsunęła.
– Wciąż nic mi to nie mówi.
– A powinno, bo to była głośna sprawa.
Spojrzałam na nią lekko poirytowana, bo obawiałam się, że zanim przejdzie do rzeczy, Robert zapuka do drzwi, przeprosi Jolę i oznajmi, że z jakiegoś powodu musimy wyjść. Na chwilę okiełznał emocje, ale znałam swojego męża wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że to nie potrwa długo.
– Słyszałaś na pewno o FARC – podjęła Kliza.
– Słyszałam. Jakiś czas temu zawarli kontrowersyjny pokój z rządem w Kolumbii.
Kojarzyłam tę rewolucyjną partyzantkę tylko dlatego, że swojego czasu w mediach wyjątkowo głośno było o pokoju ustanowionym w dwa tysiące szesnastym roku po pięciu dekadach krwawej wojny domowej. Straciło w niej życie ponad dwieście tysięcy ludzi, a pięć milionów było zmuszonych do przesiedleń. Główny budowniczy porozumienia, Santos, dostał Pokojową Nagrodę Nobla, ale nie dlatego sprawa zapadła mi w pamięć.
Kolumbijczycy mieli bowiem w referendum zatwierdzić pokój, ale odrzucili go niewielką większością głosów. Nie godzili się na to, że niektóre zbrodnie w ramach układu miały pozostać bez kary.
Ich podejście było nieracjonalne, ale z jakiegoś powodu mi się podobało.
– Świetnie – rzuciła Jola. – W takim razie wystarczy, że powiem ci o najważniejszych rzeczach.
Ponagliłam ją ruchem ręki, wciąż niepewnie patrząc w stronę drzwi.
– W dwa tysiące dziesiątym kolumbijskie siły specjalne urządzały serię nalotów na obozy FARC – powiedziała Kliza, prostując się. – W jednym z nich zamierzano odbić zakładników, którzy byli tam przetrzymywani przez niemal dziesięć lat. Wcześniej konieczne było jednak przekazanie im wiadomości.
– Dlaczego?
– Bo FARC miał prostą politykę zniechęcania rządu do odbijania zakładników. Strzelali do nich, jak tylko zachodziło podejrzenie, że mogą zostać odbici.
– Rozumiem.
– Dowodzący akcją pułkownik Espejo miał więc problem: jak przekazać tym ludziom, że nadciąga pomoc i że mają przygotować się do ucieczki? Od dziesięciu lat nie było z nimi kontaktu, a każda publicznie nadana, nawet zaszyfrowana informacja szybko zostałaby rozpoznana przez partyzantów.
Pokiwałam głową, licząc na to, że Kliza przyspieszy.
– Wojskowy postanowił zatrudnić Juana Carlosa Ortiza, specjalistę od marketingu, który miał opracować innowacyjną metodę pozwalającą na przemycenie wiadomości.
– I na co wpadł?
– Na kod Morse’a.
– To niezbyt innowacyjne.
– Partyzanci go za dobrze nie znali – ciągnęła niezrażona Kliza. – Przetrzymywani wojskowi za to jak najbardziej. Ortiz wyszedł z założenia, że rozpoznają go natychmiast.
– To wciąż…
– Nie mogli oczywiście nadać go bezpośrednio. Bojówkarze z FARC nie musieli umieć go rozszyfrować, by wiedzieć, że ktoś nadaje wiadomość i coś się szykuje. Zresztą problemem było też to, jak sprawić, by taki sygnał w ogóle dotarł do zakładników. Byli przetrzymywani w dżungli, z dala od cywilizacji. Ortiz wymyślił więc, żeby zakodować go w piosence, którą potem będą puszczać w kółko w największych rozgłośniach radiowych.
Zmarszczyłam czoło.
– Wynajęli więc dwójkę artystów i cały zespół kompozytorów, by stworzyć odpowiednią melodię. Okazało się to dość proste, a w refrenie zakodowano składający się z dwudziestu słów przekaz. Całość brzmiała jak typowy popowy hit, z elektronicznymi wstawkami, które w istocie były kodem Morse’a.
– Nieźle.
– Nadawano piosenkę przede wszystkim w okolicach dżungli, szacowało się, że usłyszało ją około trzech milionów odbiorców. Ale tylko