Szpiegowskie dziedzictwo. Джон Ле Карре

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Szpiegowskie dziedzictwo - Джон Ле Карре страница 16

Жанр:
Серия:
Издательство:
Szpiegowskie dziedzictwo - Джон Ле Карре

Скачать книгу

style="font-size:15px;">      Zapadał zmierzch. Wieczór jesienny, ale ciepły niczym w lecie – jak na Anglię. Wreszcie jakoś skończył się mój pierwszy dzień w „Stajni”. Poszedłem na spacer, wypiłem jedną szkocką w pubie pełnym drącej się młodzieży, pojechałem autobusem do Pimlico, wyskoczyłem parę przystanków przed pętlą i znowu poszedłem piechotą. Już wkrótce we mgle zamajaczył przede mną olbrzymi zarys budynku przy Dolphin Square; wywoływał u mnie dreszcze od pierwszego dnia pracy w świecie tajnych służb. Za moich czasów było tam więcej lokali konspiracyjnych na jednostkę objętości niż w jakimkolwiek innym budynku na świecie i chyba w każdym z nich odbierałem meldunki od różnych nieszczęsnych agentów. Tu również – w mieszkaniu pewnego sowieckiego rekrutera – Alec Leamas spędził swą ostatnią noc w Londynie przed wyruszeniem w podróż, z której nie wrócił żywy.

      Mieszkanie 110B bynajmniej nie egzorcyzmowało jego ducha. Cyrkowe lokale konspiracyjne to istny wzór świadomie zaplanowanej niewygody. Moje mieszkanie było tego klasycznym przykładem. Na wyposażenie składały się: przemysłowych rozmiarów czerwona gaśnica, sztuk 1; wielki fotel z połamanymi sprężynami, sztuk 2; reprodukcja akwarelki z widoczkiem jeziora Windermere, sztuk 1; zamknięty na klucz minibar, sztuk 1; wydrukowany napis zakazujący palenia nawet przy otwartym oknie, sztuk 1; olbrzymi telewizor, który uznałem automatycznie za urządzenie nie tylko odbiorcze, ale i nadawcze, sztuk 1; i brudny czarny telefon bez numeru, sztuk 1, mogący – przynajmniej w moim przypadku – służyć wyłącznie do celów dezinformacji. I jeszcze w maleńkiej sypialni pojedyncze łóżko, sztuk 1, twarde jak kamień, by nie zachęcać do czynów lubieżnych.

      Zamknąwszy drzwi sypialni, by telewizor nie widział, co robię, rozpakowałem torbę i zacząłem się rozglądać, gdzie by tu ukryć mój francuski paszport. Na drzwiach łazienki wisiała niezbyt dokładnie przyśrubowana tabliczka z napisem instrukcja przeciwpożarowa. Lekko obluzowałem śrubki, w powstałą szczelinę wsunąłem paszport, dokręciłem śrubki z powrotem, wyszedłem na zewnątrz i pożarłem hamburgera. Po powrocie do mieszkania uraczyłem się sporą dawką szkockiej i usiłowałem zrelaksować się w jednym z moich nędznych foteli. Ale gdy tylko przysnąłem, natychmiast obudziłem się całkowicie przytomny, za to w Berlinie Zachodnim i w roku Pańskim 1957.

*

      Jest piątek, koniec dnia.

      W podzielonym mieście jestem od tygodnia i z przyjemnością myślę o kilku nadchodzących nocach i dniach rozkoszy w towarzystwie szwedzkiej dziennikarki imieniem Dagmar, w której zakochałem się do szaleństwa w trzy minuty na cocktail party wydanym przez brytyjskiego Wysokiego Komisarza łączącego to stanowisko z drugim – ambasadora brytyjskiego przy wiecznie przejściowym rządzie Niemiec Zachodnich w Bonn. Jestem z nią umówiony za dwie godziny, ale postanowiłem jeszcze wpaść do naszej berlińskiej rezydentury i pożegnać się z moim starym kumplem Alekiem.

      We wnętrzu Stadionu Olimpijskiego w Berlinie, tego dudniącego głuchym echem baraku z czerwonej cegły, wzniesionego na cześć Hitlera i zwanego niegdyś Domem Sportu Niemieckiego, panuje już przedweekendowy ruch. Aleca znajduję w kolejce do zakratowanego okienka kancelarii, bo musi zwrócić całą tacę tajnych dokumentów. Nie spodziewa się mnie, ale też ostatnio niewiele już go dziwi, więc mówię: „Cześć, Alec, miło cię widzieć”, a on: „O, cześć, Peter, a cóż ty tu robisz, do diabła?”. Potem waha się w sposób mało dla niego charakterystyczny i wreszcie pyta, czy jestem zajęty w ten weekend. Mówię, że tak się składa, że owszem. On na to: „A, to szkoda. Myślałem, że może pojedziesz ze mną do Düsseldorfu”. Mówię: „A po cholerę akurat do Düsseldorfu?”. On znowu się waha.

      – Po prostu muszę choć na chwilę wynieść się z tego zasranego Berlina – mówi i bardzo mało przekonująco wzrusza ramionami. A ponieważ najwyraźniej uważa, że nigdy, przenigdy nie uwierzę, że choć przez chwilę ma ochotę być zwykłym turystą, wyjaśnia: – Mam tam sprawę.

      Wnioskuję z tego, że mam się domyślić, iż spotyka się tam z agentem i przydam mu się jako obstawa, na zastępstwo, nie wiem. Ale przecież z tego powodu nie wystawię do wiatru Dagmar.

      – Niestety, Alec, nic z tego. Muszę zająć się pewną panią ze Skandynawii. A ona mną.

      Przez chwilę się nad tym zastanawia, lecz znowu nie tak jak zwykle. Odnoszę wrażenie, że poczuł się dotknięty albo jakby nie wie, co o tym myśleć. Za kratą urzędniczka z kancelarii zaczyna już gestykulować niecierpliwie. Alec oddaje papiery, urzędniczka podpisuje się na rewersie.

      – Kobieta mogłaby się przydać – mówi Alec, nie patrząc na mnie.

      – Chłopie, daj spokój! Kobieta, która myśli, że jestem z Ministerstwa Pracy i poszukuję niemieckich naukowców do roboty w Anglii?

      – Może być. Weź ją.

      I jeżeli ktoś znał Aleca tak dobrze jak ja, było to najbardziej oczywiste wołanie o pomoc. Aż do tego dnia, przez wszystkie lata naszych wspólnych przygód – raz na wozie, raz pod wozem – nie widziałem, by był równie bezradny. Dagmar jednak nie ma nic przeciwko, lecimy samolotem przez korytarz powietrzny do Helmstadt, tam bierzemy auto, jedziemy do Düsseldorfu, meldujemy się w hotelu, w którym Alec już kiedyś mieszkał. Przez całą kolację prawie się nie odzywa, ale Dagmar okazuje się naprawdę fajną babką, więc szybko wymykam się z nią do łóżka, w którym spędzamy upojną noc ku obopólnej satysfakcji. W sobotę przed południem spotykamy się na późnym śniadaniu, Alec mówi, że ma bilety na mecz. W życiu nie słyszałem, by kiedykolwiek choćby w najmniejszym stopniu interesował się piłką. Teraz okazuje się, że ma cztery bilety.

      – Dla kogo czwarty? – pytam, snując fantastyczne domysły, że w tajemnicy przede mną ma dziewczynę, z którą może spotykać się tylko w sobotę.

      – Dla takiego dzieciaka – mówi.

      Wsiadamy do samochodu – ja z Dagmar na tylne siedzenie – i jedziemy. Alec zatrzymuje się na jakimś rogu. Pod reklamą coca-coli czeka na niego wysoki chłopak o nieruchomej twarzy. Alec zamaszyście otwiera drzwi, chłopak wskakuje do środka, a ponieważ Alec mówi: „To Christoph”, mówimy oboje: „Cześć, Christoph” i jedziemy na stadion. Alec mówi po niemiecku przynajmniej równie dobrze jak po angielsku, może nawet lepiej, i właśnie po niemiecku rozmawia półgłosem z chłopakiem. Chłopak coś odburkuje, potakuje, kręci głową. Ile ma lat? Czternaście? Osiemnaście? Wszystko jedno, bo to typowy niemiecki nastolatek, nawykły do posłuchu: wiecznie obrażony, pryszczaty, niechętnie zdyscyplinowany. Jest bladym, barczystym, małomównym blondynem. Został z Alekiem na górze stadionu. Stoją obok siebie, od czasu do czasu zamieniają parę słów, których nie słyszę, ale chłopak nie kibicuje, tylko obojętnie gapi się na boisko. W przerwie obaj znikają, domyślam się, że poszli się wysikać albo na hot doga. Wraca jednak tylko Alec.

      – A gdzie Christoph? – pytam.

      – Musiał już iść do domu – odpowiada chrapliwie. – Mama mu kazała.

      I tyle. Do końca weekendu. Spędziliśmy z Dagmar jeszcze sporo miłych chwil w łóżku; nie mam pojęcia, co przez ten czas robił Alec. Zakładałem, że chłopak to syn któregoś z jego agentów i trzeba było się zająć nim przez chwilę, bo tak już jest, gdy się prowadzi agentów – przede wszystkim trzeba dbać o ich samopoczucie. Dopiero tuż przed moim wyjazdem do Londynu, gdy Dagmar spokojnie wróciła do męża w Sztokholmie i poszedłem z Alekiem na strzemiennego w jednym

Скачать книгу